Kiedy wracam myślami do życia sprzed podróżowania, to w pewnym sensie żałuję straconego czasu, ale z drugiej strony to irracjonalne, bowiem, nie można żałować czegoś , czego się nie znało, tęsknić za czymś, dalekim mentalnie, nieznanym zupełnie.
Byłem inny, unormowane życie, ustalone priorytety, tzw. żywot człowieka poczciwego, wszystko w miarę poukładane, do tego pierwszego wyjazdu .
Teraz cały mój świat kręci się wokół kolejnych wypraw, połknąłem sporego bakcyla wojażowania, (mój licznik wskazuje jedenaście procent zwiedzonego świata; odwiedziłem dwadzieścia dwa państwa), ale tego prawdziwego, odkrywczego, zapierającego dech w piersi.
W całej rozciągłości zgadzam się z Marcelem Proustem, który
powiedział : Prawdziwy akt odkrycia nie polega na odnajdywaniu nowych lądów, lecz na patrzeniu na stare w nowy sposób
Idąc takim tokiem myślenia, tym razem chciałbym was zaprosić do odkrycia moimi oczami Filipin, kolejnego przystanku na mojej podróżniczej mapie.
Poniższa foto relacja jest rejestrem wiosennego wypadu na Filipiny, to tam spędziłem tegoroczne święta wielkanocne, co jeszcze bardziej mnie uskrzydliło i uświadomiło, że odnalazłem swój raj na ziemi, czyli Wyspy Pamilacan.
Moja relacja z wyprawy jest spontaniczna, niekiedy zbyt rozciągła, bo coś mnie na wskroś urzekło, a w innych miejscach może zbyt zdawkowa, pobieżna, co świadczy tylko o tym, że nic z góry nie ustalałem, poszedłem za ciosem.
Nie znajdziecie w tej pozycji, przerysowań, trików turystycznych, kryptoreklam, powalających efektów foto-shopu, jestem wiarygodny w tym co piszę, co polecam lub z czystej przyzwoitości odradzam, bo wiem, co to znaczy się sparzyć, zwłaszcza w dalekim świecie, w pojedynkę.
Wszystkim moim podróżniczym przedsięwzięciom patronuje motto,
" kto podróżuje, ten dwa razy żyje " pamiętajcie warto spróbować, stawka jest nader atrakcyjna.
Drogi odbiorco, jeśli cię nie zniechęciłem, a wręcz przeciwnie zainteresowałem, to nic innego tobie nie pozostaje, jak tylko przyłączyć się do mojej wyprawy po Filipinach, mam nadzieję, że będą momenty, które cię rozbawią, ale i też wzruszą i skłonią do jakiejś refleksji.
Dariusz Metel,
pseudonim Neronek
Tak jak obiecałem rok temu przyjaciołom z Pamilacan Island na Filipinach , Kochani ja tu wrócę,
obiecuję !!! A ja słów na wiatr nie rzucam.
Bilet już mam 1920 zł Air China, wylot Warszawa -Rzym-Szanghaj-Manila-Szanghaj-Londyn
od 25.03 do 17.04 2015. Czekałem na promocyjną cenę i wreszcie udało się na Wielkanoc. Dlaczego?
Koniecznie chcę zobaczyć Wielki Piątek w San Fernando, potem aktywny wulkan Mayon i okolice z wyspami + pływanie z rekinami i oczywiście Święta na Pamilacan Island, następnie Panglao, coś tam coś tam jeszcze, a może coś więcej ?
Nie tracę czasu, siedzę i szukam ciekawych ludzi i miejsc, które warto zobaczyć, a to dla podróżnika łakomy kąsek.
W związku z powyższym, gorąco Was pozdrawiam i zapraszam .
neronek

Już jestem spakowany, za pięć dni wylot, czyli za niespełna tydzień, rozpocznę kolejną wyprawę.
Pamiętacie Akcję, którą ogłosiłem na Facebooku „Twoje serce dla dzieci z Filipin”,
Wasza reakcja przerosła moje najśmielsze oczekiwania, odzew czterdziestu osób, włączenie się szkół, przedszkoli, świetlic środowiskowych etc. Tyle kochanych serc zabiorę
aż tak daleko.

Ekwipunek z darami gotowy, torb sztuk dwie, każda po 23 kg, a w nich, morze kredek, farb, pisaków i góra pluszaków; i przede wszystkim najcenniejsze świąteczne kartki z Polski, najszczersze dary, od dzieci dla dzieci, które mogą tylko pomarzyć o takich skarbach z tak odległego kraju.
„A wszystko to (…)” zabiorę w pojedynkę w dwa konkretne miejsca,.

Pierwsza torba powędruje do Manili, na Cmentarz Północny, gdzie biedne rodziny z dziećmi mieszkają w grobowcach, o czym pisałem na blogu rok temu, to tam udałem się śladami Martyny Wojciechowskiej.
Drugi bagaż trafi do maleńkiej szkółki, na wyspie Pamilacan, mam informację, że dzieci już o tym wiedzą i z niecierpliwością oczekują mojej wizyty.
A teraz krótki zarys mojej trasy;
Moja podróż potrwa od 25.03.2015 do 17.04.2015,
Warszawa- Rzym- Szanghaj- Manila; Naga, Caramoan Island, Lagazapi, ( wulkan Mayon ) Manila , San Fernando, Pampanga ( gdzie spędzę Wileki Piątek), Pamilacan ( Wielkanoc ), Panglao i znowu Manila.
I nadszedł ten dzień, poprzedzony urodzinami mojego taty, ale już o czwartej rano zwarty
i gotowy oczekiwałem godziny „W” , jak się później okazało, określenie w pełni adekwatne.
Ruszyłem, jednak, bardzo szybko zorientowałem się, że nie jestem w pełni gotowy, ku mojemu zdziwieniu stwierdziłem: „Gdzie moje dolary? Gzie mój bilet na Polski Bus? „
„O w mordę jeża”, panika w oczach, wróciłem się z ojcem i szwagrem do mojego mieszkania i naprędce niczym J. Bond zbudowałem awaryjny plan działania: ojciec i szwagier skoczą po kasę do domu, a ja tymczasem zahaczę o pracę i wydrukuję ponownie bilet
na autobus do Wawy. Przekazałem stosowne instrukcje ojcu wraz z kluczami do mojej betonowej twierdzy, zaś szwagier pozostał w aucie i niby borowik swym sokolim wzrokiem kontrolował teren.
I nagle dostaję telefon od szwagra , wiadomość, brzmiącą mniej więcej tak: „Darek, tata złamał klucz w drzwiach!”
Krzyczę, „Coooooo ???”, to było moje najwyższe „C”, jakie do tej pory udało mi się wyartykułować, po czym dodałem „ Nie, tylko nie to…”
W błyskawicznym tempie dotarłem na miejsce zdarzenia, ogarnąłem sytuację, złamany klucz, ale na szczęście od klatki schodowej, Ufffffffff, zeszło ze mnie ciśnienie.
Podjąłem kolejną akcję, czyli wybudzanie kogokolwiek, żeby otworzył mi te pechowe drzwi, z których wystawała resztka klucza.
Dobrych kilka chwil balansowałem palcami po klawiaturze domofonu, od góry do dołu, nic tylko grobowa cisza, pomyślałem: „Hallo, jest 4.30; czas na „Kiedy ranne wstają…”.
Brak reakcji moich sąsiadów, jeszcze bardziej zmobilizował mnie do kolejnego zmasowanego ataku na tabliczkę z numerkami. I przed tym ruchem powstrzymała mnie jedna, jedyna sąsiadka, od tej chwili moja ulubiona Pani , która otworzyła wrota. Wpadłem na chatę chwyciłem kasę i sruuuuuu na dworzec.
Autobus już czekał, wszystko poszło według planu, dwie 23 kg torby i 14 kg plecak, kierowca nie robił żadnych problemów z nadwagą ( oczywiście nie moją nadwagą, )
Około ósmej rano dotarłem do Wawy, zarzuciłem moje bagaże i musiałem przejść 300 m,
Kochani, to była istna droga krzyżowa albo jak to kto woli droga przez mękę, krok po kroku, żółwim tempem, ale z sukcesem osiągnąłem cel. Po tej przeprawie, wsiadłem do taxi Grosik i prosto na Okęcie.
O 13.25. pierwszy podryw wietrzny do Rzymu, jak się potem okazało tak rozpoczęła się moja najdłuższa podróż do Azji!!!
W Wiecznym Mieście czekałem pięć godzin, po których poleciałem do Szanghaju, jedenaście godzin; tam wytrwale wypatrywałem lotu do Manili, małych dziesięć godzin, który potrwał bagatela tylko cztery pełne koła wskazówki.
Tyle doznałem tych zmian czasowych, że byłem zakręcony jak słoik od dżemu, a może bardziej od ostrej musztardy, bo to była naprawdę ostra jazda bez trzymanki, i wysoko nad ziemią.
Spędziłem w Rzymie pięć godzin i ziściło się utarte powiedzenie, a mianowicie „być
w Rzymie i nie widzieć papieża” i tak może się zdarzyć, jeśli zdecydujecie się wybrać do dalekiej Azji moją trasą, zachęcam. No cóż nieco ospały przemierzałem strefę bezcłową, moje otępienie wzrastało, bowiem za szklaną ścianą po prostu padało, zero rzymskich wakacji, słonecznej kąpieli. Ta nierzymska, nietypowa, barowa aura skłoniła mnie do zanurzenia ust w lekkim, wakacyjnym, na pewno relaksującym Peroni; i tak sącząc gazujący trunek, zawieszałem wzrok na ludziach, gdzieś się spieszących, a to na produktach, tłoczących się na pierwszej linii do odstrzału dla złaknionych klientów – pasażerów.
W takiej bezcłowej atmosferze mój postój dobiegł końca, jakże wyczekiwanego przeze mnie.
Już o godzinie 20.45. wygodnie zasiadłem w samolocie linii China Eastern, którym to w ciągu jedenastu godzin miałem dotrzeć do Szanghaju. Pomimo ogromnego dystansu do pokonania
i wielogodzinnej podróży, miejsce miałem wręcz wymarzone, wyobraźcie sobie, piękne wnętrze statku powietrznego, pierwszy rząd, miejsce przy oknie, za którym widoki są na wagę dobrego i głębokiego snu i obok mnie wolne miejsce, czyli zyskałem większą powierzchnię do odpoczynku. A wierzcie mi, trochę świata przeleciałem i to w różnym towarzystwie, nieraz możesz trafić na marudnego, wiercącego się pasażera, który „tak umili ci lot…”, że marzysz tylko o tym, żeby rozpłynął się w powietrzu lub zamilkł na bardzo, bardzo długo, czyli na wieczność.
Bogaty w powyższe doświadczenia, oddawałem się rozkoszy wypoczynku, gdzieś bardzo wysoko, cudownie!
Co do linii China Eastern w skali od 1 do 10, daję im 6, ponieważ jedzenie takie sobie, jak poniżej widać, na zamieszczonej pełnej fotograficznej dokumentacji ( zdjęcie nr…); jedyny plus to piwko i winko, oferowane free, ale już po pięciu godzinach, nie robi to żadnego piorunującego wrażenia. Z resztą miałem swoje zaopatrzenie, zakupiłem w ramach patriotycznego obowiązku, żeby mieć przy sobie te nutę polskości, Żubrówkę, która okazała się niezłą ambasadorką na pokładzie linii China Eastern, w asyście chińskiego soku jabłkowego pełniła swe dyplomatyczne powinności.

Do akcji promowania kultury spożywania narodowego trunku zaprosiłem, siedzących za mną bardzo zaciekawionych Włochów. Moi tylni sąsiedzi zasmakowali się w złocistej cieczy, wychwalając ją na wszystkie możliwe sposoby: były uśmiechy, poklepywania i osławiony język ciała, sztandarowa cecha krwistego Włocha. I w takiej oto międzynarodowej atmosferze ja z ziemi polskiej a oni z włoskiej zabrakło, tylko Dąbrowskiego, szczęśliwie i wesoło mknęliśmy chmurami, ponad górami i nad wielkimi wodami. Podczas tego lotu zrozumiałem, że praca ambasadora, w tym wypadku ambasadora polskiej marki trunku, jest bardzo wyczerpująca, jeden, mały bankiet w chmurach i człowiek zasypia, obudziłem się godzinę przed lądowaniem, obsługa podawała jakiś posiłek, ale nie mogłem się zorientować czy to kolacja? a może śniadanie? Coś w rodzaju mickiewiczowskiego czy to przyjaźn? Czy to już kochanie?; po prostu ogarnęła mnie niepewność. I zaczęło się kołowanie nad Szanghajem, za oknem widok, za którym nie przepadam, masakra, setki drapaczy chmur, wyrastały w miarę obniżania, niczym grzyby po deszczu, to na pewno nie są moje klimaty, stronię od betonowych osad, szklanych powierzchni, wabi mnie nadal pierwotność tego regionu, szukam nieskażonych terenów i prawdziwych Azjatów.
I stało się o 14.45. samolot dotknął płyty lotniska Pudong, Welcome Szanghaj, to powitanie raczej wywołało we mnie mega negatywne emocje, płacz parł mi na oczy, jeszcze ta perspektywa, jedenastu tym razem godzin na duty free.