Nieprzeczytane posty

Filipiny - W poszukiwaniu 8 cudu świata

1
Witam
Gorąco Was zaprasza na moją foto-relację z podróży po tym jakże pięknym kraju :
na początek coś o mnie :)
Od 2004 r kiedy to pierwszy raz zwiedziłem ja i mój plecak Azję a były to Chiny moja przygoda z tym fascynującym kontynentem świata trwa do dziś .
Po Chinach była bajecznie kolorowa Tajlandia kraina tysiąca uśmiechów i miliona smaków do której zawsze
powracam jak do swojego domu .
Następnie zobaczyłem biedną ale jakże miłą Kambodżę ze wspaniałą i dumną kulturą oraz cichy
spokojny pełen zieleni Laos .
W kolejnych latach był Wietnam ogromnie różniący się kulturowo i smakowo potem była Malezja
do której jakoś dziś nie pałam większym entuzjazmem ale to chyba temat na długie godziny oczywiście przy piwie .
Zwiedziłem także mało dla mnie ciekawy i najbardziej sterylny kraj na ziemi jakim był Singapur .
Wpadłem na noc do Macao ale jakoś szczęścia tam w kasynach nie miałem .
Hongkong także nie powalił mnie na nogi .
Ale za to Birma .Pamiętam jak wróciłem do kraju dopiero po paru miesiącach zatęskniłem za tym krajem
a szczególnie za tym ludźmi , chociaż podróżowanie jak i jedzenia tam jest wręcz ekstremalne .
No i w końcu teraz odnalazłem ten mój ósmy cud świata to Filipiny !
do którego wracał będę nie tylko myślami ale i samolotem oczywiście jak tylko Bozia da i zdrówko i kasiorkę .
Pewnie zastawiasz się dlaczego właśnie Filipiny ?
Przeczytaj moją foto-relację z tego miejsca a sam jak wierzę zrozumiesz a może i nawet ty
zostawisz tam cześć swojej duszy , bo z pewnością ducha dostaniesz od nich na pewno i to na zawsze .
To najwspanialsi ludzie jakich kiedykolwiek poznałem !

neronek

Obrazek


Część 1 ( 4 ) Filipiny Północne Banaue , Sagada , Batad

Od zawsze marzyłem o Filipinach .
Każdy wciąż mi mówił Darek ty ciągle te Indochiny ?
Teraz gdy skusiłem się na tani bilet kupiony już listopadzie 2013 cena 1600 zł w dwie strony , nie mam już wyjścia .
Cena dobra czasu dużo a więc tylko ułożenie planu podróży i w drogę ....
Zadzwoniłem do mojej najlepszej koleżanki w podróżach Marzeny Kuś i mówię jej wiesz mam bilet na Filipiny , nareszcie odpowiedziała
No tak ale nic nie wiem o tym kraju , wiem tylko że ma 7000 wysp i co dalej ..
Marzena powiedział mi tylko jedno Pamilacan .
Pytam jej co to jest Pamilacan , mówi mi to mała wyspa otoczona rafami a na niej prawdziwa filipińska wieś i że wspaniali ludzie tam mieszkają .
Zaczynam szukać najpierw na mapie , nie ma takiej .... w Googlach map , jest rzeczywiście maleńka .
Nie wiedziałem tylko że to właśnie tam odnajdę swój raj na ziemi .
O tym wszystkim opowiem Wam w dalszej części relacji .
Przy pomocy znajomych , różnych forach .blogów , ustaliłem w końcu plan mając nadzieję że wypełni się chociaż w 90%

Termin od 04.03 - 29 .03 .2014
Trasa :
Bydgoszcz - Poznań - Dublin - Abu Dhabi - Manila - Banaue - Sagada - Banaue -Batad - Banaue - Manila - Cebu - Tagbilaran -
Baclayon - Pamilacan - Baclayon - Bohol - Tagbilaran - Cebu - Puerto Princesa - Sabang - El Nido - Puerto Princesa - Manila - Abu Dhabi - Dusseldorf - Berlin - Bydgoszcz

Spakowany w drogę , do Poznania .
Na lotnisko czeka na mnie samolot Ryanair do Dublina nie wiem jeszcze że spotka mnie na dzień dobry a może raczej na do widzenia coś bardzo nie miłego .....



1 – Poznań:

Jestem w Poznaniu na lotnisku 2,5 godziny wcześniej, a więc idę spokojnie sobie na jakąś kawkę, siadam.
Czekam aż będę mógł podejść do odprawy, w końcu idę, a tu Pani z Ryanair mówi mi,
że muszę mieć wydruk biletu, a nie ten odebrany od nich e-mail. Nigdy nie leciałem tym cholernymi liniami.
W Azji latałem tanimi liniami Air Asia, Tiger Air itd...
Ale tam wystarczył tylko paszport, a tu... mam tylko 10 minut na wydruk biletu.
Panicznie szukam jakieś kafejki z drukarką, ale na lotnisku oczywiście nigdzie nie ma kafejki z drukarką
jakby byli w zmowie! Zrobienie odprawy on-line na automacie jest niemożliwe, pomimo że
jest on na monety, ale oczywiście nie działał. Idę do biura Ryanair – nie chcą mi zrobić wydruku biletu!
Podchodzę do biura LOT, ale babsko strasznie nieuprzejme mówi mi wprost, że "mnie to nie obchodzi,
jestem z LOT-u!"
Minęło 10 minut... muszę wybulić 320 zł!!!
Czuję się, jakbym na koniec – a raczej na początek – dostał kopa w dupsko...
Ot, taka nasza Polska właśnie.

Żegnaj, Polsko! Żegnaj Europo !

Obrazek


2- Dublin:
Etihad Airlines – lot do Abu Dhabi

Po tym jak niemile pożegnałem się z moją Polską, czas spędzić noc na lotnisku w Dublinie.
Idę się kimnąć tam, gdzie wszyscy opisują, że jest w miarę dobrze: terminal 1 na 1 piętro
obok McDonald's są wygodne fotele, ale zajęte :(
Jest jednak jeden wolny. Staram się zasnąć, ale nic z tego...
I tak zamiast spać całą noc, wiercę się, raz nogi na plecaku, potem plecak pod głową...
W mordę jeża – 2 w nocy... 4 rano... No nareszcie coraz bliżej do 8. Koło 6-tej odprawa
– bagaż nadaję do Manili.
Ale wcześniej transfer w Abu Dhabi.
Wsiadam w samolot emirackich linii lotniczych Etihad, bo tymi liniami właśnie przylecę na Filipiny
i wylecę do Polski (10 kg + 30 kg). Pierwszy raz lecę Etihad, siedzenia wygodne z TV,
masa filmów, muzyki, gier, podgląd z kamer pod pokładem samolotu,
miła obsługa, piwko free, winko free, no to Neronek... fruuuuuu.
Siedzę przy oknie, obok mnie dwa wolne miejsca, ale się wybyczę :)
Kapitan lotu się przedstawia itd... Nagle słyszę i widzę w ekranie modlitwę Allah Akbar... upss,
Boże, gdzie ja i czym ja lecę? Ale spoko, wszystko było OK.

Obrazek


Obrazek


3 – Abu Dhabi – lotnisko:

Przyleciałem.
Jestem na tranzycie w Abu Dhabi.
Już teraz Wam powiem, że dowiedziałem się od kolegi Pawła, z którym widziałem się w Manili na browarku
(on leciał do Chin, ja do Cebu), a informacja jest taka, że dla Polaków od 28 marca zniesiono wizy do Indonezji !
A więc bilety do Azji będą musiały być tańsze niż teraz – poczekamy, zobaczymy.
Na lotnisku od razu rzuca się w oczy masa ludzi z różnych stron świata,
to jedno z największych transferowych lotnisk na świecie.
Jednak jakoś nikt nie chce zostać w Abu Dhabi :)
Ja chyba wiem czemu, a Wy?
Każdy traktuje to lotnisko jedynie jako transfer do innych krajów.
Na lot do Manili muszę czekać w transferze 7 godzin, o 2 w nocy mam lot.
Słyszałem, że jak lot trwa dłużej niż 5 godzin, dostanę kupon na jedzenie.
Tak właśnie się stało – znalazłem gościa, który rozdawał takie kupony.
No tak, ale do wyboru nie mam zbyt wiele, a więc idę do McDonald's: dają mi frytki,
burgera i colę, ale to miłe, że dbają o pasażerów. Jest też taki punkt, gdzie wszyscy
doładowują swoje telefony, ale gniazdek jest za mało.
I tak sobie czekam, chodzę, siadam, wstaję... Jest godz 1-sza, czas już iść...
Ścisk, tłoczno, oj będzie sporo ludzi. Już witam się z Filipińczykami –
sporo ich leci do Manili, a samo lotnisko jest małe.
Jak widać obsługa ma wielki problem, ale znając bogatych Arabów coś tam wymyślą.
Siedzę już w samolocie. Mam lecieć 7 godzin
– tym razem wszystkie miejsca są zajęte.
Łykam tabletkę na sen, bo w końcu trzeba się wyspać, a droga przede mną jeszcze długa.
W Manili mam być o 15, a o 20 autobus do Banaue (10 godzin!).
Jak widzicie więc trasę mam dość ekstremalnie ciężką, ale co robić jak się ma bilet za 1600 zł,
to nie można wybredzać.
Zasypiam...
Do zobaczenia w Manili...

Obrazek


4 – Manila:

No to nareszcie jestem – Welcome Filipiny!
Jestem tu pierwszy raz i już teraz powiem Wam, że nie ostatni.
Ale o tym potem. Przyleciałem na terminal 4, skąd latają także Air Asia i Tiger Air.
Lotnisko jest okropne, małe, brudne itd. Zresztą w Manili są 4 terminale odlegle od siebie
na jakieś parę kilometrów, np. z terminalu 3 na 4 jedzie się jeepneyem jakieś 10 minut.
Dlatego warto przed przylotem i odlotem sprawdzić, z którego terminalu macie swój lot.
Od razu idę wymienić $ – kurs nie jest najlepszy: 1$ – 44 peso.
Wychodzę z lotniska, muszę się dostać na autobus do Banaue liniami Ohayami.
Nie daję się nabrać na taxi spod lotniska – wiem, że na zewnątrz dalej od lotniska
złapię nie za 500 peso a za 300 peso i tak właśnie jest. Wsiadam do białej taxi – starej rozklekotanej Toyoty.
Gościu po chwili automatycznie zamyka drzwi, dziwne uczucie – pytam po co?
Odpowiada mi, że dla bezpieczeństwa, ponieważ będziemy jechać przez jakieś niebezpieczne dzielnice.
Jak się potem okazało (Manilę zwiedzałem przez 3 dni), byłem tam, gdzie nigdy jeszcze
nie widzieli białasów i nigdzie nic złego mnie nie spotkało, ale oczywiście mogło być różnie.
Po 40 minutach (bo były korki) dojechałem na "dworzec autobusowy" Ohayami.
Hmm... dworzec to za dużo powiedziane: 3 stojące obok siebie autobusy i stara rozwalająca się budka z kasą
Kupuję bilet za 450 Peso i o godz. 21-szej mam autobus do Banaue.
W Banaue mam być o 6 rano. Plecak wrzucam do bagażnika autobusu i w drogę oblukać Manilę...
Doszedłem do jakiegoś nocnego marketu ulicznego, kupuję coś z grilla na patyku:
wygląda mi to na jakieś świńskie flaki, nawet zjadliwe – 10 peso (70 gr).
No tak, ale do grilla trzeba wypić jakieś piwko i tu robi się problem, zresztą jak się potem
okazało podobnie było w większości miast i wiosek na Filipinach.
Początkowo wydawało mi się, że oni nie kumają tego, że białasy kochają piwo,
jednak po czasie stwierdzam, że braki piwka na ulicznych straganach to efekt ubóstwa
– ich po prostu nie stać na piwo. Wolą rum za parę groszy 0,5 l – 4 zł i to 80% alk.
Trafiam do jakiejś rozwalającej się budki z chipsami, zabezpieczonej metalową siatką
– uff, jest zimny San Miguel.
Mają tylko dużego – 1 litr – myślę sobie: o kurczę, dam radę?
Siadam sobie na krawężniku przy tym sklepiku, bo oczywiście krzesełek nie mają.
Też tego nie kumam – dlaczego? Od razu robi się koło mnie małe zbiegowisko:
otóż okazało się, że jestem w dzielnicy tzw. "slumsów".
Pytają mnie, co ja tu robię, skąd jestem, że tutaj nigdy nie było białasów.
Lekki dreszcz mnie przeszedł, ale co tam.
Widać, że ludzie są mili, nie widziałem w nich żadnej agresji, a jak powiedziałem im, że jestem z Polski,
to od razu zrobiło się miło i wesoło.
Powtarzali wciąż, że Jan Paweł II i że oni kochają go do dziś. No tak, ale czas wracać.
Jest godz. 20. Zabłądziłem...
Tak tak, proszę się nie śmiać: uliczki tutaj są ciemne, raz szerokie, raz wąskie, pełne biegających
na boso brudnych, niczyich dzieci.
Niektóre z nich już nawet śpią gdzieś na szarych brudnych chodnikach, przykryte jakimiś szmatami.
Rozdałem im kredki i farbki do malowania, może chociaż trochę pokolorują sobie te swoje biedne,
szare dzieciństwo.
Za godzinę mam odjazd autobusu, a ja... nadal nie wiem, gdzie dokładnie jestem.
Ale skąd ma się przyjaciół spod budki z piwem, jeden z nich widział mnie wcześniej przed sklepikiem,
cierpliwie czekał, aż dokończę browarka, a że miał swoją rikszę i wiedział gdzie jest Ohayami Bus,
to nie zastanawiałem się wiele. Po 20 minutach byłem na dworcu.
Dałem mu 50 peso (3,50 zł) i już spokojnie siedziałem w autobusie.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


5 – Banaue:

Jest 6 rano, autobus szczęśliwe dojechał do Banaue.
Towarzyszka mojej podróży, Rosjanka Katia, oj ta to mogła wypić – Żubróweczka
jej smakowała, aż w końcu to ja zasnąłem, a ona... ona MP3 słuchała.
Przystanek w Banaue jest zaraz przy punkcie informacji turystycznej, gdzie wszyscy
wychodzą i kupują bilet – opłatę klimatyczną za 20 peso. Biorę plecak, idę w dół do centrum.
Widać je już z góry. Katia też idzie, potem znika mi jak kamfora,
ale że Banaue to małe miasteczko, bez problemu później się odnajdujemy.
Od razu jestem zachwycony widokami i miejscem. Banaue – kocham takie klimaty – oj, będzie dobrze! :)
Banaue to praktycznie jedna długa ulica, gdzie w centrum na placu stoją kolorowe jeepneye i masa tri–cyklów.
Wkoło mały market. Na dole w jednym z budynków jest market, gdzie kupicie wszystko:
od szczotki do zębów po mięso i balut.
No tak, ale jest wcześnie rano – 6:30 i pomimo niespania już drugi dzień od wyjazdu z Polski, nie zamierzam
jednak nocować w Banaue, ale jechać dalej do Sagady.
Pytam się, który jeepney jedzie do Sagady.
Okazuje się, że jest jeden, ale czeka aż się wypełni chętnymi. Już jednego mają – mnie.
Dowiaduję się, że po 2 godz. będę miał przesiadkę w Bontoc na innego jeepneya.
Kupuję bilet do Bontoc – 150 peso + 80 peso do Sagady, wrzucam plecak na dach jeepneya i idę na kawę, ona zawsze
z rana jest najlepsza. Koło 8 rano już siedzę w środku –
ja, dwóch Francuzów, Włoch z Włoszką i Serbka –
jedziemy... Ale czad – pierwszy raz w życiu jadę takim cackiem :)
Po 15 min. już jest wesoło.
Francuzi i ich koleżanka Zofia to wesołe duszki, a ja też nie odbiegam od takich klimatów,
a więc otwieram swoją Żubrówkę i mój kieliszek nietłukący z bambusa i zaczynamy śpiewać
różne piosenki.
Nawet "Panie Janie"... po polsku, francusku, włosku, serbsku, aż w końcu dołączyli do nas lekko wstydliwi
Filipińczycy, wesoły jeepney jedzie dalej...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


6 – Bontoc:

Po dwóch godzinach w Bontoc musimy przenieść się do innego jeepneya.
Wsiadamy i wszyscy razem jedziemy w tym samym kierunku – do Sagady.
Tym razem ja i Zofia siadamy na dachu...
O kurczątko, chyba za mocno zaszalałem – miałem pietra.
W końcu mało nie ważę, a rzuca jak na diabelskim młynie.
Zakręt za zakrętem... oooooo nie nie... tupię mocno nogą w dach i schodzę do środka,
nie chcę na początku mojej przygody z Filipinami dzwonić do Generali – wolę śpiewać z nimi na dole.
Zofia jednak dzielnie wytrzymała 2 godziny na dachu.
Godzinę przed Sagadą widzimy daleko w przepaściach kompletnie rozwalony autobus linii Florida,
gdzie 4 tygodnie wcześniej zginęły 24 osoby, pamiętam to smutne wydarzenie jeszcze z TVN 24.
Góry tutaj są ogromne, a drogi kręte.
Wszędzie istnieje ryzyko, że albo jakiś kamień spadnie, albo to my spadniemy z nim w ogromną przepaść.
Lepiej nie patrzeć w dół...

Obrazek


7 – Sagada:

Po 4 godzinach od Banaue jestem w Sagadzie.
Muszę od razu zaznaczyć, że jak dla mnie Sagada jest dużo ciekawszym miejscem
na nocleg niż Banaue – dlaczego?
Postaram się Wam to wytłumaczyć w dalszym ciągu mojej relacji.
Biorę plecak z dachu, każdy z naszego wesołego jeepneya się żegna i każdy idzie w swoją drogę szukać noclegów
, ale wszyscy wiemy, że wieczorem gdzieś się zobaczymy, bo przecież Sagada to nie miasto,
ale maleńka wioska.
Nikt z tubylców nie stoi koło nas z kartkami ofert na nocleg – dziwne...
bo w Azji południowo-wschodniej miałbym już chyba z 10 ofert, a tu nic.
No dobrze, zaczynam szukać noclegu. Wchodzę do puktu informacji turystycznej.
Pani poleca mi jakiś nocleg za 1000 peso, że fajny.
Ja jej mówię: no nie nie, kobitko, ja jestem z Polski, szukam tańszego, ale że od 2 dni po wylocie z Polski
nie spałem, to też nie chciałbym nocować w jakiejś dziurze.
Po chwili zastanowienia się mówi mi, że jest taki na górce, z fajnym widoczkiem
za 650 peso, WC, TV, AC i że czyściutko.
Idę tam – to Valley View Inn, oglądam pokój, bez dłuższego zastanawiania się biorę!
Naprawdę bardzo czysto, zresztą sami zobaczcie, i widok z tarasu przepiękny.
Biorę prysznic – woda ciepła :) Uf, jak fajnie... dwa dni męczarni i w końcu na miejscu!

Teraz mogę już powiedzieć: WELCOME Philippines!

Rozpakowałem cały plecak, wszystkie prezenty z Polski, czekolady gorzkie zawinięte sreberkiem
wytrzymały trudy podróży – ani trochę się nie rozpuściły.
Flaga i szalik z Polski także w dobrym stanie :)
Kredki, farbki, mydełka jabłkowe z Biedronki itd...
Pewnie myślicie – po co ja to targałem?
Taki już jestem: zawsze przy wylocie z Polski zabieram pamiątki i rozdaję je w czasie podróży
biednym ludziom, ulicznym dzieciakom biegających boso na ulicach.
To miłe widzieć uśmiech na twarzy tych ludzi, wiem że nie przelewa im się, że ciężko harują na życie,
dlatego to dla mnie takie ważne!

Obrazek


Obrazek


8 – Sagada – Echo Valley i podziemne przejście między
jaskinią Lumiang i Sumaging z przewodnikiem:

Wykąpany idę oglądać Sagadę. Aby nie marnować cennego czasu, idę najpierw do Echo Valley,
gdzie na skałach wiszą trumny, w taki sposób ludzie z plemiona Ifugao chowali zmarłych.
Najpierw przechodzę obok kościoła, potem przez cmentarz, aż w końcu dochodzę ścieżkami
do miejsca, gdzie wiszą trumny i jakieś doczepione do nich krzesło,
dziwne jest to miejsce, jakbym był w jakimś matriksie.
Potem jeszcze widziałem podobne trumny w drodze do jaskiń, ale o tym powiem Wam potem.
Wieczorem zaczynam szukać jakiejś nocnej knajpki z muzyką i piwkiem, a tu...
nic, totalnie nic!
Nie wierzę, ale też i nie daję za wygraną i szukam dalej.
Po chwili patrzę: jest na górce mały baraczek z zamkniętymi futrynami oknami, oblepiony zdjęciami reggae,
ktoś wchodzi, idę za nim, a tu... Hello Darek!!!
No proszę – wesoły jeepney zajechał do baru:)
Wszyscy już tam byli, też dużo się naszukali, aby w końcu znaleźć jeden i tylko jeden night bar w Sagadzie.
Siadam koło Włochów, zamawiam piwko Red Horse – 60 peso za 0,5 l, jest muza, jest piwo, są przyjaciele,
jest cool, aż tu nagle...
Pod okna baru na krótkim sygnale podjeżdża policja, barman w popłochu gasi światło
i gestem palca na ustach ucisza wszystkich.
Ciszzzzzzaaaaaaaa... patrzę na zegarek – jest 23:30 – o co chodzi?
Nie kumam...
Po chwili barman zapala świeczki na stole i mówi, że zero muzy :(
No tak, ale wesoły jeepney musi śpiewać dalej.
Wpadłem chyba na genialny pomysł. Wyciągam swój telefon, kładę go na stół, włączam MP3
i już wszyscy się cieszą – nawet barman był zadowolony, a ja jeszcze bardziej, bo oprócz Adeli
czy M. Buble posłuchali naszej polskiej muzy. Balkanica podobała się chyba najbardziej :)
No tak, ale nawet telefon ma swój koniec – bateria się wyczerpała.
Czas spadać. Żegnam się z przyjaciółmi: See you...
Idę spać – rano w planach jaskinie i 3 godziny czołgania się się po śliskich jak mydło skałach,
wdrapywania się na nie, ale całe szczęście z przewodnikiem.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że będzie to dla mnie najbardziej ekstremalna wyprawa
w nieznaną ciemność ogromnych jaskiń Sagady.
Nie wiedziałem też, że o mało nie zostałbym tam na stałe w małej dziurze, a swoje buty gdzieś w drodze zgubię
... Ale o tym za chwilę...
Rano wstałem już o 7 – tak tak, nie jestem z tych co śpią do 12-tej.
Nie wyobrażam sobie, jak można tak gnić do południa. Idę szukać wyprawy do przejścia między
jaskinią Lumiang i Sumaging, ale tylko z przewodnikiem. W Sagadzie są dwa takie punkty dla turystów.
Pierwszy – ten przy rynku – największy punkt informacji turystycznej ma niezbyt dobre ceny.
Idę dalej, w dół jakieś 300 m po prawej stronie jest biały, niewielki budynek,
gdzie pytam się o cenę takiej wyprawy: Single? Yes. 1200 peso za 3 godziny z przewodnikiem.
Nie nie, to proszę mnie dokooptować do grupy. OK, ale musisz tu stać i czekać, jak ktoś będzie
zamawiał wyprawę, to wtedy się załapiesz, OK? OK.
Pogoda dziś piękna – słońce od rana, błękitne niebo, nie wiem, jaka temperatura, ale 26 st. to pewnie jest.
Kupuję wodę – 1 litr za 30 peso. Siadam na schodach, nogi wyciągam na ulicę, bo dość wąsko
i jak kot w Słońcu grzeję swoje ciało – jest fajnie :)
Długo nie czekałem – podchodzi dwóch Kanadyjczyków. Yes! Yes! Jun Calestino z synem – Kanadyjczyk,
ale urodzony Filipińczyk.
Idziemy do jaskiń z przewodnikiem Carlo, na koniec mam zapłacić 400 peso – to super cena :)
Dochodzimy do jaskiń – wcześniej parę fotek przy wiszących trumnach, z niektórych z nich
wystają kości... upssss..., są tam duże i maleńkie drewniane trumny –
to miejsce jest dużo ciekawsze od Echo Valley. Idziemy dalej w dół, coraz ciemniej.
Carlo zapala lampę naftową. Wszyscy idą gdzieś dalej, my skręcamy w jakąś wąską szczelinę –
robi się coraz ciaśniej, nagle wąska i głęboka dziura w skale. Carlo wchodzi tam pierwszy, zarzuca linę.
Kanadyjczycy pierwsi wchodzą – strasznie wąsko, nie dam rady. Oni już są na dole, teraz ja...
Patrzę w dziurę – o w mordę jeża: 3 m w dół na linie, nieeeee, ja przecież mam prawie 100 kg!
Jak ja przecisnę się przez tę chyba 60 cm dziurę? Wtedy myślę sobie: kurcze ile ja mam w pasie???
Ale dość tego – jedna noga już weszła, druga też, rękami trzymam się liny, pomału przeciskam
się w dół, aż nagle – kurczę blade, nie mogę dalej, na biodrach i na brzuchu się zatrzymałem...
Jun ciągnie mnie za jedną nogę, Carlo za drugą – nie lada ubaw ze mnie mieli, ale mi do śmiechu nie było,
już miałem się cofać, ale udało się – prześliznąłem się! Uffff...
Brzuch sobie lekko podrapałem, a portki trochę pękły, ale szczęśliwy byłem, że już jestem w jaskini.
Nie wiedziałem jeszcze, że to tylko pryszczyk w porównaniu z tym, co mnie czeka dalej...
Patrzę w górę na tą dziurę, ale ze mnie poeta :)
I mówię sobie: No cóż, Neronek, nie masz już powrotu, musisz iść dalej...
Idę dalej... Nie będę Was zanudzał, co gdzie i jak było dalej.
Powiem Wam tylko: było ciężko, nawet buty zgubiłem, ale oczywiście Carlo cofnął się z lampą i je odnalazł.
Były wspinaczki na linach, ślizganie się na dupsku po mokrych kamieniach, były nietoperze,
które obsrywały mnie, chyba tylko na szczęście, i były cudowne, piękne, błyszczące raz w złocie,
raz w srebrze stalaktyty i stalagmity.
Takie cuda widziałem pierwszy raz w życiu.
Po 3 godzinach drogi podziemną rzeką, dość płytką, doszedłem do centrum jaskini, gdzie znajdują się
chyba najpiękniejsze stalagmity.
Ogromne, złote, błyszczące wkoło naturalne baseny pełne zimnej, ale krystalicznie czystej wody.
Wszędzie widać turystów – to ci, którym nie chciało się tu dotrzeć okrężną drogą jak ja, ale zeszli w 30 minut,
praktycznie nie męcząc się wcale.
Ale za to ja byłem cały w skowronkach, szczęśliwy że udało mi się przejść jaskinię cało, choć z
małymi zadrapaniami na brzuchu i kolanach a także rozwalonymi portkami, ale się udało!
"Jasność, widzę jasność" – krzyczę, ale nikt nic nie kuma, o co mi chodzi, no bo niby skąd :)
Wyszliśmy razem z przewodnikiem na zewnątrz. Piękne Słońce nadal świeciło, niebo było błękitne,
a pola ryżowe w tym Słońcu wyglądały tak pięknie zielono, jak wielkanocna trawka, a na niej świąteczny
zajączek.
Szczęśliwy mówię wszystkim, że stawiam kolejkę, teraz idziemy na zasłużonego Sam Miguela.
I tak minął kolejny dzień w pięknym miasteczku Sagada.
Po powrocie do hoteliku od razu prysznic. Po drodze spotkałem Zofię –
mówi mi, że wraca właśnie z masażu i że za jedyne 300 peso – 23 zł – i to aż 2 godziny!! Katrin –
bo tak miała na imię masażystka –
bardzo dobrze masuje :) I że masaż filipiński podobny jest do szwedzkiego –
no tak, z tym że ja nie znam ani tego, ani tego. Mówię jej że tajski, laotański to znam, że jest fajny.
Zofia mówi mi, że tajski jest za bardzo ugniatający, że ten jest łagodny.
Oczywiście, że idę po takim dniu koniecznie!
Jak się okazuje, w Sagada jest tylko jedna masażystka – to właśnie Katrin.
Uwierzcie mi, ugniatała mnie tak delikatnie, że byłem chyba w siódmym niebie, równe 2 godziny
razem z masażem głowy. Po wyjściu czułem się, jak nówka nierdzewka, jak nowo narodzony –
to było mi potrzebne!
Wieczorkiem wpadłem ponownie do znanej mi już knajpki reggae i znowu ten sam scenariusz –
nie będę go opisywał, bo już wiecie, co i jak. Rano czas się pakować –
jest niedziela, 6:30 msza święta, ludzi w Sagadzie dużo więcej. Jeepneye czekają na placu –
czas wracać do Banaue.
Kupuję bilet, jest tańszy Sagada – Bontoc – Banaue: cena 40 + 120 peso.
Będę tęsknił za klimatem tego pięknego spokojnego miasteczka. Do zobaczenia, Sagado.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


9 – Banaue – powrót:

Po 4 godzinach, z przesiadką w Bontoc, dotarłem ponownie do Banaue.
Jeepneye kończą i zaczynają swoje kursy na placu w Banaue.
Biorę plecak, idę do już wcześniej przeze mnie ustalonego miejsca noclegu, do
Peoples Lodge and Restaurant.
To dość duży hotelik, ale lekko obskurny – za pokój z czystą pościelą, z lekko zniszczonym
WC, bez okien, płacę 600 peso (40 zł). No tak, ale nie mam większego wyboru –
w Banaue są jeszcze inne hoteliki, ale ceny to 1000 peso.
Zresztą, ten jest nawet fajny, bo ma piękny, duży taras z widokiem na całe Banaue i dużą restaurację.
Podają tam chyba najsmaczniejsze posiłki, jak potem zauważyłem przychodzili na nie nie tylko ci,
którzy nocowali tutaj, ale także goście z innych hotelików.
Ceny nie są niskie jak na Filipiny, śniadanie to koszt 150 Peso.
Do wszystkiego podają fioletowy ryż. Zastanawiałem się, czemu ma taki nieciekawy kolor.
Teraz już wiem: to jest czarny ryż – jeżeli go filtrujemy będzie miał kolor fioletowy.
Ja tam wolę ten tajski, kleisty :)
W Banaue nigdzie nie kupicie piwa większego niż 0,33 ltr (50 peso).
Smażona ryba + ryż to koszt 170 peso, czyli nie tak tanio.
Lepiej udać się 200 m na plac i kupić za jedyne 30 peso hamburgera (nawet zjadliwy)
lub coś z grilla za 10 peso, albo pączka (od 5 do 10 peso), smaczne.
A dla smakoszy jaj polecam balut – najlepiej ten 7-dniowy.
Smakowałem go w El Nido, ale o tym opowiem Wam potem.
Zastanawiałem się wcześniej, w jaki sposób mam zobaczyć Batad i wodospad Tappiya.
Początkowo chciałem samemu tak normalnie z kopyta iść do Batad i chyba tylko zmęczenie
długą podróżą z Polski (2 dni), a także obolałe kości z włóczęgi po jaskiniach Sagady,
każą mi wykupić za 500 peso wyprawę od godz. 8:30 do 16–tej.
Zresztą, nie będę się już męczył – tak sobie początkowo myślałem, ale jednak nie,
dostałem kolejnego kopa .

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


10 – Batad – pola ryżowe i wodospad Tappiya:

Najpierw dojechaliśmy busem do punktu skąd wszyscy idziemy do Batad.
Patrzymy w dół, w stronę Batad – ogromna mgła. No tak – myślę sobie – dupa blada, nic z tego,
widoków pięknych pól ryżowych nie zobaczę, ale przewodnik się śmieje i uspakaja nas,
że będzie wszystko OK!
Jest godz 9.30. Schodzimy w dół i tak ciągle w dół i w dół... po 30 min. myślę sobie:
jak będę wyglądał wracając ?
Po chwili mgła osiada, oczom naszym ukazują się przepiękne pola ryżowe, ale przewodnik mówi nam,
że to nie są jeszcze te najpiękniejsze. Idziemy dalej i dalej w dół...
Aż w końcu z góry widać maleńką, spokojną wioskę, otoczoną polami ryżowymi i cudowny widok –
to właśnie jest Batad. Schodzimy do wioski.
Mały odpoczynek, dwie osoby mają plecak – będą tu nocować. Jest tam parę noclegów,
wszystkie są u rodzin.
Pytałem o ceny – od 300 peso za noc. Jest szkoła, jest też kościół i widoki takie, że zaczynam żałować
tego, że nocleg mam w Banaue, a nie tu w Batad.
No tak, tylko ten pomykający szybko czas sprawia, że gdybym tylko miał go więcej,
z pewnością zostałbym tu na minimum dwie noce.
Mam dla Was, kochani, radę: nie warto nocować w Banaue, ale właśnie tutaj, w Batad.
Warto trochę się pomęczyć z plecakiem, ale gwarantuję, że będziecie zadowoleni z pobytu w Batad!
Po małym odpoczynku idziemy dalej, tym razem dróżkami dzielącymi pola ryżowe.
Dopiero tam czuje się tę wielkość pól ryżowych. Od razu przypominam sobie moje ukochane
miejsce na Ziemi – Yangshuo w Chinach.
Co jakiś czas widać pracujących ludzi sądzących zielony ryż – strasznie ciężka to praca, ciągle w błocie.
Cisza tu, jak makiem zasiał – a raczej ryżem zasiał.
Piękną soczystą zieleń widać dopiero, jak Słońce mocniej zaświeci, wtedy robi się jak w bajce...
A my idziemy dalej, raz w górę, raz w dół do wodospadu Tappiya, więcej w dół, niż w górę –
aj, będzie ciężki powrót...
Po 30 min. docieramy do wodospadu – z daleka wygląda na duży, z bliska chyba jest jeszcze większy.
Jest tam bardzo miło i tak świeżo pachnie przyrodą, to właśnie od dzikiej zieleni
porośniętej na skałach obok spływającego wodospadu. Raczej nikt się nie kąpie –
zimna woda, jednak tak krystalicznie czysta, że wypiłbym ją, jak smok wawelski Wisłę.
Posiedziałem, odpoczywałem na kamieniach pod wodospadem, wsłuchując się w szum wodospadu Tappiya.
Nie chciałem myśleć o tym, że w drodze powrotnej będę szedł 2-2,5 godz. ciągle w górę!
Pytam więc przewodnika, czy może jest w okolicy jakiś śmigłowiec? Zapłacę!
Gościu bardzo sympatyczny, chudy jak tyczka, śmieje się od ucha do ucha i daje mi duży kij do podpórki.
No kurczątko, że też nie pomyślałem o tym wcześniej...
Nie oglądam się za siebie, idę śmiało do góry, śmigłowiec i tak nie przyleci.
Pytałem się dyskretnie przewodnika, ilu białasów poległo tutaj w tych przepaściach,
bo stromo tutaj jak diabli, odpowiedział mi po cichu: 8 osób.
Wystarczy mała nieuwaga, małe zachwianie i lecisz chłopie w dół... albo kobieto lecisz w dół.
To nie są żarty, trzeba uważać. Ale też nie można przesadzać, ważne są dobre buty,
bo tutaj kamień na kamieniu i dużo humoru, bo to sprawia, że nie czujemy trudów zmęczenia podróżą –
to najlepsze lekarstwo. I tak doczołgałem się do punktu wyjścia, a tam nadal mgła.
Wsiadamy w busa, jedziemy z powrotem do Banaue. Jest godzina 15-ta.
No tak, ale na drodze raz są roboty drogowe, a raz jakieś kamienie wtoczyły się na drogę, trzeba czekać...
Nagle widzimy wypadek – młody chłopak leży nieprzytomny na drodze pełnej kamieni...
Drugi zwija się z bólu, ich motor jest roztrzaskany.
Kierowca i przewodnik wyskakują na pomoc z busa.
Podbiegam i ja im pomóc. Zakrwawiona twarz chłopaka nie daje odznak życia.
Przewodnik bierze go za ramię, ja za nogi i ostrożnie kładziemy go do busa.
Dwóch Niemców i reszta osób w busie robi dla niego miejsce.
Dzwonią gdzieś do najbliższej wsi – tam jest podobno jakiś lekarz.
Po 10 minutach słyszę, jak chłopak odzyskuje przytomność, ale strasznie krzyczy –
widać, że z bólu. Uspakajają go wszyscy, ale to nic nie daje. Zaczyna się rzucać –
to pewnie taki szok.
Zbliżamy się do wsi, skąd zabierają chłopaka dalej... Uff – myślę sobie –
całe szczęście, że żyje! Po 16-tej dojechaliśmy szczęśliwe do Banaue.
Na dziś starczy wrażeń – idę coś wciągnąć na ruszt, ale wcześniej mocna kawa.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


11 – Banaue – Ostatni dzień, Banaue View Point i plemię Ifugao:

Dziś już ostatni dzień – pomału czas żegnać się z północnym Filipinami.
Wstałem dziś koło 8 rano – generalnie jestem z tych, co wstają z kurami, nie potrafię spać dłużej niż do 8-ej –
to dla mnie maks.
Poszedłem na rynek, nie chciałem zjeść śniadania w hoteliku, ale usiąść gdzieś, wypić czarną,
mocną kawę i zagryźć pączkiem. Zauważyłem, że takie filipińskie cukiernie mają tutaj duże wzięcie.
Ludzie kochają tutaj pączki, ciastka, bułki...
Prawdziwego naszego chleba niestety nie ma, są jedynie różnego rodzaju tosty, których nie cierpię.
Kawę kupuję gdzieś na rynku. Siadam sobie pod jakąś strzechą, popijam kawę, zagryzam pączkiem.
Ot, takie dziś mam śniadanko...
Aż nagle patrzę, a obok mnie jest kosz-spłuczka, gdzie żujący
tzw. betel (taki dopalacz – liść palmowy z wapnem i czerwonymi pestkami palmy)
wypluwają kulturalnie do kosza to, co przeżuli. No tak, ale czemu teraz tu przy moim śniadaniu.
Ale dobrze że jest kosz, bo w Birmie betel wypluwają dokładnie wszędzie –
ulice, chodniki, dworce są zaśmiecone czerwoną śliną.
Jest 9–ta rano. Idę do góry schodami, skąd przyjechałem do Banaue, aby sprawdzić czy bilet powrotny,
który już wcześniej kupiłem w Manili (450 peso) jest ważny.
Podchodzę do drewnianej, starej budki. Autobus linii Ohayami już tam jest, pokazuję bilet.
Pani mówi mi, że wszystko OK i że mam tu być o 19-tej.
Dowiaduję się także, że w autobusach tych jest Wi-Fi i jak się potem okazało, nawet nieźle pomyka.
No tak, ale czasu mam dużo. Oddaję w hoteliku do przechowalni swój bagaż za friko.
Biorę tricykla – taki motorek, którym jeździł Hans Kloss – za 50 peso.
Wsiadam, jadę w górę na View Point obejrzeć najstarsze na świecie, 2000-letnie pola ryżowe i
spotkać się z plemieniem Ifugao – gospodarzami tych ziem i pól.
Droga jest bardzo dobra, ciągle w górę, ale po asfalcie, po 20 minutach jestem na miejscu.
Witają mnie ludzie z plemienia Ifugao. Siadam sobie koło nich.
Wiem, że żyją z białasów, a że białasów tam dziś jak na lekarstwo, daję im 20 peso,
a potem na koniec jeszcze 20 peso.
Robię sobie z nimi parę fotek, pan gra mi na fujarce, znaczy się na swojej drewnianej fujarce
coś tam gra :) Idę na taras i siadam z wrażenia na dupie – ale widok, w mordę jeża!
Piękne miejsce!
I tak sobie siedziałem chyba ze 2 godziny.
Czasami mgła przykrywała pola, a czasami Słońce oświecało soczystą zieleń pól ryżowych –
żyć, nie umierać! Rozleniwiłem się troszkę, nie chciało mi się iść tam na pola ryżowe, wolałem oglądać je z góry.
Dość już nachodziłem się w Batad.
Czas wracać do Banaue. Pomału zaczynam schodzić w dół – no, to to ja lubię:
asfalt, piękne widoki i tylko spokojnie w dół sobie schodzę.
Po drodze spotykam pana z dzidą z plemienia Ifugao – zostały mu tylko 3 zęby, ale dzielnie się trzyma.
Dalej wchodzę do przydrożnego sklepiku, kupuję zielone mango, siadam, rozmawiam sobie z ludźmi
generalnie o wszystkim...
Jeszcze tylko kupuję jakieś drewniane małe figurki strugane przez starszego dziadka przy ulicy,
smakuję suszoną kawę i dalej...
Tak po 3 godzinach jestem ponownie w Banaue.
Ostatki w Banaue: o godzinie 18–tej kupuję ostatniego w Banaue San Miguela, siadam na tarasie
w hoteliku, ostatnie spojrzenia na pola ryżowe... Biorę plecak, idę schodami do góry.
Autobus Ohayami już czeka, nawet dwa, bo jak się okazało dostawili drugi.
Wsiadam, jest godz 19–ta, rano o godz. 5-tej mam być w Manili.
Do zobaczenia w Manili...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Koniec cz 1

Część 2 ( 4 ) Filipiny Centralne - Cebu , Bohol , Tagbilaran , Baclayon , Pamilacan

12- Po 9 godz jazdy z Banaue wreszcie jestem w Manili na dworcu autobusowym Ohayami .
Podróż przebiegła spokojnie choć raczej nudno spałem całą drogę ...
Jest 5 rano słońce pomalutku i nieśmiało zaczyna wychodzić na dzień .
Razem z Hiszpanem i jego świeżo upieczoną żoną bierzemy białe taxi .
Uzgodniliśmy 300 Peso kierowca trochę kręcił nosem ale nie miał wyjścia .
Ja jadę na terminal 4 skąd dalej liniami Tiger Air polecę do Cebu ,
oni zakręceni jak słoik od dżemu , nie kumają z jakiego terminalu ich samolot odlatuje .
W Manili są 4 Terminale odległe od siebie o parę km
Dlatego ważne jest aby wcześniej dowiedzieć się z jakiego
terminalu odlatuje Wasz samolot .
Najgorsze terminale bez klimy itd to 4 i 1 :
Terminal 4 / Air Asia , Tiger Air /
Terminal 1 / Etihad , Emirates , China , Quatar /
Terminal 3 / Pacyfic / to nówka nierdzewka czysty z pełną klimą itd.. /

Po 20 min dotarliśmy do terminalu 4 wysiadam płacę 100 Peso ,
jak się okazuje oni jadą dalej na terminal 3 .
Lukam na bilet o której mam lot ?
No tak dopiero 12.10 , po chwili dowiaduje się , że jednak jeszcze dłużej bo 15.30
Ok , ale co mam zrobić z bagażem , na terminalu nie ma przechowalni !
W końcu w jakimś biurze proszę o zgodę aby zostawić bagaż płace im
50 Peso zadowoleni :) uff ja także .
O godz 10 umówiłem się na terminalu 3 z Pawłem
Polakiem który chciał się ze mną zobaczyć
Wracał właśnie z Mindanao a o 14 miał lot do Chin .
Jest 7 rano idę w stronę jakiegoś bliżej nie znanego mi marketu ulicznego
Wcześniej przed mostem stoją jeepney , skąd potem udam się na terminal 4 zobaczyć się z Pawłem .
Dochodzę do ulicznego marketu oczom i uszom nie wierzę ...
hałas smród spalin , masa dosłownie masa kolorowych jeepney .
Idę sobie gdzieś środkiem ulicy , dziwne się czuję ... myślę sobie :
Welcome Manila Neronek !
Nie spotkałem nigdzie białasów miałem wrażenie że jestem tam tylko ja jeden .
Aparat na szyję i w drogę ... to właśnie jest przygoda i to właśnie kocham :
tropikalne owoce , warzywa mało mi znane , ludzie śmiejący się do mnie ,
każdy chce aby zrobić mu fotkę ...
Czy nadal macie jakieś wątpliwości dlaczego zawsze w podróże wybieram się sam ?
Koło 9 wsiadłem w jeepnay płacę 5 Peso , 10 min i dojechałem do terminalu 4 .
Właśnie wylądował samolot z Pawłem , znaliśmy się jedynie z Facebooka .
Chcieliśmy opuścić terminal 4 i iść gdzieś na zewnątrz na jakieś zimne piwko .
No tak ale to nie jest takie łatwe musielibyśmy sporo czasu stracić aby gdzieś chociaż
przy ulicznym sklepiku usiąść i porozmawiać .
Postanawiamy zostać na terminalu , tym bardziej że Paweł miał duży plecak ,
jest gorąco a tutaj jak już pisałem jest nowy ładny klimatyzowany terminal .
Siadamy kupujemy puszkowego zimnego San Miquel 0,33l 40 Peso , jeden potem drugi ....
sporo dyskutowaliśmy o Filipinach .
Paweł jest już rok w podróży , szczęściarz :)
Zakochany w dalekich południowych Filipinach w Mindanao .
Sporo się od niego dowiedziałem , za rok jak Bozia da zdrówko i kasiorę chciałbym także
zobaczyć Mindanao łącząc swoją podróż koniecznie z Pamilacan Island .
No tak ale czas szybko płynie , tak samo jak to nasze zimne San Miquel ....
czas wracać na terminal 3 .
Wracam do pkt skąd przyjechałem wsiadam w pierdzącego jeepney i po 15 min jestem na lotnisku .
Jeszcze mała czarna kawa , odbieram plecak idę na odprawę ...
Jak się okazuje w Manili są zniesione opłaty lotniskowe bynajmniej nie ma ich na
terminale 3 i 1 / tylko na międzynarodowe loty /
Wsiadam w Tiger Air i lecę do Cebu...
Lot tak szybko minął że nawet nie zdążyłem oka zmrużyć .
Wysiadam z samolotu jest godz 17 szybko opuszczam lotnisko szukam Taxi ,
ponieważ ostatni prom do Tagbilaram mam o 18.35 a biletu jeszcze nie mam .
Zaraz przy wyjściu staję w długiej kolejce do białej taxi .
Spoko nie było przekrętów , każdy mówi gdzie jedzie i dostaje bilecik z nazwą miejsca dokąd się udaje
Zaraz po wejściu do Taxi kierowca sam włącza Taxometr .
Po 25 min jestem w porcie Cebu .
Kierowcy płacę 200 Peso , zatrzymał się przy kasie biletowej a więc nie miałem problemów z zakupem
biletu do Tagbilram.
Wybieram Oceanjet od razu kupuję powrotny na 17 .03 godz 7.30 rano , płacę 400 +400 Peso .
Szczęśliwy że udało mi się zdążyć na czas idę do portu .
A tu kontrola za kontrolą jak na lotnisku , muszę wykupić opłatę portową 25 Peso + 50 Peso
za bagaż siadam i cierpliwie czekam na prom ....
jakiś niewidomy zespół przygrywa tak głośno że uszy więdną .
Jest już ciemno wsiadam do promu uff za 2 godz będę w Tagbilaram mam tylko
nadzieję że jakiś nocleg tam znajdę ....

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


13 - Tagbilaran:
Do portu w Tagbilaran dopłynąłem około godz 21–szej. Od razu wsiadam w tricykla, ustalam cenę 50 peso.
Wiem, że powinienem tylko 20 peso, bo centrum jest blisko, ale jest tutaj ciemno jak w... wiecie jak.
Proszę kierowcę, aby znalazł mi jakiś dobry nocleg w centrum do max 600 peso.
Kręci głową, że będzie ciężko. Wsiadam, jedziemy...
Jeden za 700 peso – brak miejsc, jest i drugi, ale chyba zabiłem ich śmiechem: za taką dziurę 1200 peso!
Idę do następnego... jest, no tak, 850 peso – drogo!
Zauważyłem, że nie mam już większego wyboru –
w końcu jadę, lecę, płynę aż z północy z Banaue, to już 27 godzin podróży – lekko mam już dosyć...
OK, nie mam wyjścia – zostaję na noc tutaj. Pokój jest duży, z dużym łożem, z łazienką, TV, AC. Biorę prysznic, jest już 22:30 i idę w miasto...
Generalnie nic ciekawego – ulice puste, ciemne.
Znalazłem w końcu coś z grilla, jakiś kurczak na patyku za 10 peso mały, za 30 peso większy kawałek.
Siadam, proszę o piwko. No bo jak – grill bez browarka? Pani się śmieje, że nie mają piwa... What!?
Tłumaczy coś, że za rogiem jest sklep – idę, jest... Uff, kupuję San Miguela.
Wracam, siadam na jakimś połamanym, plastikowym krześle – nareszcie kolacja.
Wracając do hotelu patrzę, a tu za rogiem jest mała kafejka internetowa –
obskurna, ale w końcu pierwszy raz od 7 dni mam kontakt ze światem.
Patrzę w kompa i oczom nie wierzę, co ten Putin wyrabia...
Będzie III wojna światowa ? Wracać, nie wracać... Wkurzyłem się.
Na razie to ja idę spać. Zobaczę, co jutro dzień przyniesie.
Jutro płynę na maleńką, rajską wysepkę pełną wiejskiego klimatu i rajskiego uroku, ale to jutro...
Dobranoc.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


14 - Baclayon:

Z Tagbilaran do Baclayon pojechałem jeepnayem koło 9-tej rano, 10 peso, 15-20 minut.
Baclayon to stary, zabytkowy, kamienny kościół z 1724 roku, spory bazar i mały port,
skąd koło 11-tej odpłynę na maleńką wyspę Pamilacan.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to właśnie Pamilacan będzie moim numerem 1 na Filipinach!
Po przyjeździe do Baclayon miałem sporo czasu, a więc udałem się dokąd?
No pewnie, że tam, gdzie jest co zjeść – na bazar.
Kupiłem jakiegoś kurczaka z curry, a raczej z kościami tego kurczaka i curry.
Tutaj na Filipinach jedzenie jest podobne do tego w Birmie czy Indiach.
Kurczak podawany jest z kością, która wcześniej przed smażeniem jest tłuczona na parę części.
Twierdzą, że tylko wtedy kurczak jest smaczny... Hmm... no może coś w tym jest.
Tylko to ciągłe cyckanie tego kurczaka jest denerwujące.
A czas sobie płynie banalnie, tik-tak...
No tak, aż nagle widzę, że ktoś mi macha i krzyczy do mnie: Hello Darek!
To był Jojo, czyli Jojomar Mijos – Filipińczyk, student mieszkający na Pamilacan, z którym umówiłem
się tutaj w porcie, aby płynąć na wyspę.
Podchodzę bliżej, patrzę na Jojo, pantofelki wydziergane w tygryska.
Myślę sobie: ladyboy, zresztą i tak wcześniej wiedziałem o tym, ponieważ namiary do niego,
a raczej na wyspę Pamilacan, na której na plaży ma on dwa bungalowy, dała mi Marzena –
koleżanka z podróży po Tajlandii. Marzena – masz u mnie browarka na Khao San w Bangkoku :)
Pozwólcie, że tutaj na chwilkę się zatrzymam:
Nie jestem homofobem, uważam się za osobę bardzo tolerancyjną i nie rozumiem tych,
co tak bardzo nienawidzą takich osób jak Jojo czy innych, jemu podobnych.
Zawsze powtarzam: homofobię się leczy i moim takim lekarstwem dla tych osób byłby samodzielny,
ale nie na koszt Państwa, co najmniej 4-miesięczny pobyt np. w Tajlandii lub Indiach w rodzinach,
w których mieszkają ludzie o innej orientacji seksualnej. Rada moja jest taka: "nie zaglądajcie innym
do łóżka, ten problem da się wyleczyć".
No dobrze, wracamy na ziemię, a raczej do morza południowochińskiego, a jeszcze ściślej do wody.
Jojo zaprowadza mnie do bangki – to taka filipińska łódź z bocznymi pływakami,
które pomagają utrzymać łódź w czasie dużych fal. Wrzucam plecak do bangki, którą pokieruje brat Jojo – Denis.
Płynę sam, ponieważ Jojo zostaje w Tagbilaran na uniwersytecie do piątku.
Potem na weekend wraca do domu na wyspę. Jojo ma 5 braci i 2 siostry i wspaniałą mamę
Elizę i tatę Enasa, ale o nich opowiem Wam potem.
Za łódź płacę 1500 peso, ale już w dwie strony, płynę 1,5 godziny. W oddali widać już maleńką Pamilacan –
okrągła wyspa z pięknymi plażami, białym piaskiem, palmami, bananami, kokosami, rafami,
gdzie gwiazdy i rozgwiazdy spadają z nieba, a rybki Nemo są dokładnie wszędzie.
Woda jest czysta jak kryształ, ale najpiękniejszy jest sam wiejski filipiński klimat Pamilacan.
Mieszka tutaj parę rodzin. Hodują kozy, chude krowy, kury, świnie i koguty –
jak przystało na Filipiny – są wszędzie! Zielona trawa sprawia, że za chwilę zwariuję.
Nie wiem, co wybrać: plaża, trawa...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Oj, ja naprawdę jestem w raju!!

Obrazek


15 - Pamilacan – rajska maleńka wyspa z wiejskim klimatem i cudownymi mieszkańcami:

RAJ.
Każdy go widzi inaczej, ale gdy większość z nas zamknie na chwilę oczy i powie sobie słowo raj, widzi –
no właśnie, co?
Białe lub złote plaże z błękitnym, ciepłym morzem z palmami schylającymi się leniwie ku plaży itd...
I ja właśnie taki raj znalazłem.
To maleńka, okrągła wyspa otoczona pięknymi rafami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem, białym jak mąka babuni piaskiem, pięknymi palmami, cudownymi muszlami na plaży.
Ale przecież w raju można mieszkać, żyć.
To właśnie tutaj jest ta prawdziwa filipińska wieś, jest tu wszystko –
od świń przez kozy, krowy, a kończąc na kogutach.
To wszystko znajduje się na pięknej, zielonej trawie, na której rosną wielkie palmy i małe domki
zbudowane z liści bambusa. A w nich... najwspanialsi ludzie, jakich dotychczas spotkałem!
Nie będę Was zanudzał, jak wyglądał każdy dzień pobytu w moim raju, ale uwierzcie mi – było bosko!
Jak już wcześniej pisałem, bungalow był nowy – jak wyglądał, sami zobaczcie.
Za noc płaciłem tylko 850 peso (60 zł). Uwaga: wliczone było także śniadanie i obiad.
Zawsze był deser, banany, arbuz, ananas...
I kawa w termosie cały dzień, no i woda do picia. Eliza, mama Jojo, bardzo miła Pani,
codzienne z Enasem (jej mężem) przynosili mi na plażę pod taki szałasik śniadanie i obiad.
Owoce morza – tutaj przyznam się, że nie jestem ich fanem –
były codziennie, ryba smażona, jakieś placki ryżowe z rybą.
Trochę głupio się czułem, dlatego poprosiłem ich, że chciałbym jeść u nich w kuchni razem z nimi w ich bungalow.
Oczywiście, że się zgodzili. Nie wiedzieli, że ja w kuchni to wariuję... Kocham gotować i kocham jeść.
Wieczorem powiedziałem Elizie: "Jutro zjecie śniadanie – takie nasze, polskie".
Bardzo się ucieszyli i pytali, co to będzie? Ja im spokojnie: zobaczycie rano, cierpliwości, kochani.
Mówię Elizie, aby na 8 rano w kuchni zostawiła mi: olej, 4 jaja (tylko nie balut),
cebula, pomidor, szczypiorek, sól – no tak, ale oni jej nie mają, ale mają sos sojowy – OK –
pieprz i coś z mięsa. I tu był problem: kiełbasy nie mają, kurczak i świnia są, ale surowe – lodówek nie ma.
Tymczasem jest już godz 21.
Wołam Enasa, Dexter i Jojo i idziemy do jedynego, małego sklepiku, gdzie już siedzi parę osób:
Ethna i jej córka, i kolega Dextera . Mówię im: no to co, po kieliszku? Idę po ostatki mojej żubrówki,
humor nam dopisuje, wódeczka – jak widzę – także... No tak, ale wszystko ma swój koniec... Żubrówka też.
Kolega Dextera poprosił mnie o pustą butelkę po Żubrówce – myślę sobie, no fajna pamiątka :)
Jest nas jakby coraz więcej, w końcu – jak się okazuje – na wyspie jestem z białych tylko ja.
Dzieciaki prawie mi na głowę wchodzą :) Przynoszę pod sklepik przywiezione upominki z Polski i jak
św. Mikołaj zaczynam rozdawać, a to mydełka jabłkowe (jabłka u nich nie rosną, a więc to tak, jak u
nas mydełko
ananasowe – są takie?), a to landrynki, zeszyty, długopisy, farbki itd...
Bardzo się cieszyłem z ich radości, a dzieciaki były tak szczęśliwe, że aż serducho mi z radości bardziej biło.
Miałem także w planach zostawić gdzieś w najpiękniejszym miejscu dużą flagę
Polski z orłem i dać ją komuś dobremu.
Przyniosłem ją z bungalow i od razu bez zastanowienia przekazałem ją Dexterowi.
Chłopak był chyba w siódmym niebie. Wiecie co zrobił? Ucałował ją i poszedł na chwilkę do domu.
Wrócił z drewnianą, ręcznie robioną kolorową rybą –
ściągnął ją ze swojej półki, ponieważ miała ślady lekkiego zużycia, ale to jest mało ważne.
Dał mi ją w prezencie. Nie będę ukrywał, ale miałem kluchę w gardle i łzy w oczach –
to był najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałem: dlatego, że był to prezent dany mi prosto z serca.
Oni naprawdę żyją skromnie, ale serca to mają ze złota!
Denis z kolegą po chwili przynieśli filipiński rum. Oczom nie wierzę: 80% alkoholu!
Moja Żubrówka 40% wygląda przy tym jak... sami wiecie, jak...
Trochę się ucieszyłem, bo myślałem, że ten rum będziemy pić z kieliszka, ale oni robią takie drinki
z taką filipińską mirindą i wiecie co – jest naprawdę smaczne!
I tak sobie siedzimy przed sklepikiem, wesoło słuchamy muzyki z telefonów – raz oni słuchają muzę polską,
raz ja ich – filipińską.
Przesyłamy sobie MP3 przez bluetooth. Ja dostałem taką, którą potem ciągle w Filipinach nuciłem.
To "Esperanza" zespołu April Boy.
Jojo zasnął chyba po 3 drinku, Dexter z kolegą zabrali go do domu, ciężki miał ten tydzień –
szkoła go wykończyła, a wódeczka uśpiła :)
Na Pamilacan prąd jest tylko od 18–6. Największym problemem jest słodka woda –
niestety nie ma jej na Pamilacan. Dlatego muszą ją wozić aż 20 km z Baclayon, ale dzielnie sobie radzą.
Wstałem rano, otwieram drzwi od bungalow – Słońce już wschodzi. Jest tak pięknie, że chce się żyć.
Biorę ręcznik, okularki i idę do morza popływać. Czujecie to...
Wykąpany idę do kuchni Elizy zrobić nasze tradycyjne polskie śniadanie: jajecznica z pomidorami.
Patrzę, a tutaj już grupa dzieciaków czeka na mnie – dowiedzieli się, że będzie występ :)
Wszyscy z zaciekawieniem patrzą, co też im zgotuję na śniadanie...
Eliza oczywiście wszystko starannie przygotowała – na wyspie nie mają nawet butli gazowych,
palą tradycyjnie na ogniu podpalanym suchymi liśćmi bananowca.
Czułem się w kuchni, jak Makłowicz gdzieś w podróży. Jajecznica na pomidorach wyszła smaczna,
Eliza ciągle zastanawiała się, po co mi ten zielony szczypiorek?
Dopiero na koniec, jak nim posypałem jajecznicę, powiedziała aaaaaaaaa...
I tak wszyscy skosztowali: i ci w środku, i ci lukający z okienek i drzwi kuchni. A mnie zaciekawiła suszona,
wisząca w kuchni ośmiornica. Dexter dał mi ją posmakować, ale twarda... nie nie, ja dziękuję.
W ciągu dnia Ethny koleżanka przyniosła do wsi żywą, właśnie wyłowioną ośmiornicę –
obślizłe, wstrętne świństwo – jak można to jeść, jeszcze farbuje. Dowiedziałem się, że na wieczór
będzie ta właśnie ośmiornica i że usmaży ją Eliza.
Zjadłem, ale nie chciałem im robić zawodu, ja naprawdę nie lubię owoców morza, czułem się,
jakbym jadł jakiś masajski laczek z opon samochodowych.
Enas – ojciec Jojo i Dextera – powiedział mi wieczorem, żebym wstał wcześniej o godz. 7-ej,
bo pojadę z Denisem i jego kolegą na delfiny.
Ja tam wolałbym siedzieć na wsi, ale no dobrze, nie odmawiam.
Pytam, ile mam zapłacić: free, zero, nic... no jesteście kochani!
Rano wstałem i jak codziennie wykąpałem się w ciepłym morzu.
Przed bungalow czekała już Eliza ze śniadaniem, potem zaprowadziła mnie do łodzi, tzw. bangki,
gdzie już czekali na mnie Dexter z kolegą. Wsiadam – jadę na delfiny...
Ciężko było je zobaczyć – podobno nie zawsze ma się szczęście.
Ciągle płyniemy po błękicie morza i ciągle w stronę Słońca, ponieważ to dzięki promieniom słońca spadających
do morza znaleźć można pluskające się delfiny.
Mija godzina, dwie, koledzy coś do siebie mówią, ja im tłumaczę: słuchajcie, płyńmy wkoło wyspy,
nic się nie stało, pewnie delfiny mnie nie lubią, a zresztą ja już je widziałem parę razy w
Tajlandii, np. na Ko Phi Phi i po drodze na Ko Lipe.
Opłynęliśmy całą wyspę – to były przepiękne widoki. Tego dnia jeszcze bardziej pokochałem Pamilacan.
Dexter jednak nie dawał za wygraną i chciał płynąć dalej, ale stanowczo powiedziałem NIE –
płyńmy, chłopie, do domu – tam rum czeka.
Uśmiał się i po 3 godz. dopłynęliśmy do brzegu.
Dwie godziny potem Dexter podjechał skuterkiem i zabrał mnie na objazd wyspy na drugą część, tam, gdzie plaża
jest prywatna, gdzie stoi tylko jeden, wielki dom.
Jakiś bogaty gościu go wynajmuje podobno za 700 zł dziennie, myślę sobie: Boże, ja zapłaciłem za swój
bungalow jedynie 60 zł!!
Plaża tam jest piękna i totalnie bezludna – zresztą sami oceńcie, a w tym wielkim domu ani żywej duszy –
chyba z ceną przesadził. Na tej plaży znaleźć można wspaniałe duże, kolorowe muszle.
Po drodze z plaży napotykamy pana, który niósł w koszu czarne jeżowce –
widziałem je w morzu, ale zawsze bałem się je dotykać.
Tym razem wyciągnąłem jednego z kosza – dziwne uczucie.
Denis poprosił o jednego dla mnie, abym posmakował, nie no –
znowu jakieś owoce morza... OK, nie odmówiłem.
W środku jakaś taka żółta masa. Smakowało mi jak słona ikra – nie było to takie złe, podobno
właśnie tak się je je – na żywo.
I tak mijały dni jak z bicza strzelił, czas wracać.
Niedziela rano, spakowany otwieram drzwi bungalow, a tam... wszyscy, których poznałem.
Ale mnie zaskoczyli! Czekali na mnie, aby mnie odprowadzić do łodzi, którą odpłynę do Baclayon.
Idąc, po drodze wszedłem jeszcze do kościoła... Tak tak, tam na wyspie mają kościół, a obok kościoła są
ruiny twierdzy wojsk hiszpańskich Magellana.
Na plaży było mi smutno żegnać się ze wszystkimi – to były najpiękniejsze dni w moim życiu, poznałem
ludzi chociaż biednych, ale ze złotym sercem.
Obiecałem im, że wrócę do nich za rok, a ja nie rzucam słów na wiatr...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Powiedziałem im także, że zawsze będą w moim sercu... Kocham Was.
Z kroplą łzy w oczach odpłynąłem, machając im na pożegnanie...

a tutaj zapraszam Was do mojego kanału na You Tube na filmik z Pamilacan :



16 - Tagbilaran – Bohol:

Wróciłem z Pamilacan łodzią, tzw. bangką, płynąłem 2 godz. Nagle mocno zaczęło wiać.
Huśtało łodzią strasznie, a czarne chmury nad nami sprawiły, że miałem lekkiego pietra.
Widząc jednak uśmiech na twarzy Dextera uspokoiłem się...
Tylko czy ten uśmiech to taka osłona przed tym, co mogłoby się – nie daj Boże – stać, czy też może uśmiech
z tego, że widzi w moich oczach lekki strach? Szczęśliwie dopłynęliśmy do portu w Baclayon.
Dexter i Jojo zaprowadzili mnie do jeepneya, który właśnie podjechał.
Pożegnaliśmy się, obiecałem im, że wrócę na Pamilacan, że słów na wiatr nie rzucam.
Żegnajcie, przyjaciele!
Wsiadam do jeepneya i za 15 peso po 15 minutach jestem już ponownie w Tagbilaran.
Wiedziałem już, że znalezienie taniego noclegu na dobrym poziomie nie będzie łatwe, a że to tylko
jedna noc, wybrałem Miles Pension House w Tagbilaran – 850 peso.
Tutaj chciałbym powiedzieć, że generalnie noclegi na Filipinach to drugie, po wycieczkach,
najdroższe wydatki.
Można taniej, ale warunki wtedy są fatalne – wszystko zależy więc od Was, a raczej od waszego budżetu.
Zostawiam plecak i szybko szukam tricykla, aby dostać się do Corella Bohol:
do rezerwatu tarsierów, czyli najmniejszych ssaków z rodziny naczelnych na świecie!
Uzgodniłem cenę: w dwie strony 350 peso i po 30 min. byłem na miejscu. Kupuję bilet (50 peso) i jadę dalej jakieś 5 minut i już jestem na miejscu.
Dziś pogoda pochmurna, lekko mży deszczyk, ale że to dżungla, więc jest super.
Pokazuję bilet i razem z przewodnikiem idę szukać tarsierków.
Gościu wiedział, gdzie są – ja na pewno bym ich samodzielnie nie odnalazł.
Tarsiery to maleńkie i słodkie małpki, chociaż małpkami nie są. Mam być bardzo cicho –
podchodzę bliżej i bliżej... Nagle... pomału, jakby leniwie, otwiera jedno wielkie oko –
jak mnie zobaczył, to się lekko zląkł, takie miałem odczucie –
a ja przecież spokojny człowiek jestem.
Potem otwiera drugie oko – o kurczę, myślę sobie: on ma oczy większe od głowy :)
Dziwne zwierzątko, ale tak miłe, że chciałbym je chociaż wziąć na ręce, ale niestety nie można :(
Wiecie, że ET z filmu Stevena Spielberga to właśnie mała tarsierka?
Kończyny mają dokładnie takie same, z małymi kuleczkami zamiast paznokci.
I tak sobie robiłem zdjęcia, chodziłem i oglądałem je, były tam także te dopiero co urodzone maleństwa.
Po godzinie wróciłem do Tagbilaran.
Nie chciałem marnować czasu na czekoladowe wzgórza – naczytałem się sporo negatywnych opinii o nich,
a czasu przecież mam jak na lekarstwo. Dlatego popołudnie zostawiłem na zwiedzanie Tagbilaran.

Poszedłem na tradycyjne filipińskie Lechon Manok – czyli taki kurczak z rożna.
Smaczny, ale nie powalił mnie na nogi. Lepszy był ten, który zjadłem w Manili – Lechon Pork.
Jednak co świnia, to świnia, ale o tym opowiem Wam potem. I tak jakoś do wieczora chodziłem
leniwie po Tagbilaran oglądając port, z którego wcześnie rano wypłynę w drogę powrotną do Cebu.
Rano wstałem bardzo wcześnie – o godz 6-tej, ponieważ statek do Cebu miałem o godz. 7-ej, a że
do portu było blisko, więc udałem się pieszo.
Bilet już miałem kupiony wcześniej w Cebu – opłaciłem tylko 50 peso za bagaż oraz
15 peso Tax Port (opłata portowa). Odprawa jest pod ogromnym namiotem – tam siedziałem i
cierpliwie czekałem na statek do Cebu.
W końcu jest.
Pierwszym w tym dniu promem odpłynąłem do Cebu.
Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek
Chiny ,Hongkong , Macao , Tajlandia ,Wietnam ,Laos , Birma
Kambodża , Malezja ,Singapur , Borneo

http://neronek.geoblog.pl/
https://www.facebook.com/neronek

neronek

Re: Filipiny - W poszukiwaniu 8 cudu świata

2
17- Cebu – lot do Puerto Princesa na wyspę Palavan:

Po 2 godzinach dopłynąłem do Cebu Port, skąd pojechałem taksówką na lotnisko w Cebu.
Dołączyłem do Hiszpanów, którzy też wybierali się na lotnisko i w trójkę zapłaciliśmy za taxi po 100 peso.
Po 25 minutach byliśmy na lotnisku. Lot do Puerto Princesa miałem mieć o 12:10...
ale jak to było już wcześniej i tym razem samolot miał opóźnienie, i to spore, bo dopiero o 15:30
miałem wylecieć do Puerto Princesa. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że w tym samym dniu nie
zdążę na busa z Puerto Princesa do Sabang, gdyż ostatni do Sabang odjeżdża o 10 rano.
Koniecznie musiałem wymienić $, ponieważ kurs w Puerto Princesa jest gorszy, a już w Sabang
nie wymienię wcale. Dlatego na lotnisku wymieniam $. Kurs: 1$ – 44 peso.
Ale uwaga: są dwa kantory – jeden na Terminal Domestic 1$ – 43 peso, a na
Terminal International 1$ – 44 peso. Wystarczy tylko 3 minuty, aby przejść na ten drugi.
Uwaga: Na lotnisku w Cebu zostały zniesione opłaty lotniskowe! obowiązują one tylko
przy wylotach międzynarodowych: 500 peso. Przy wylocie z Puerto Princesa
trzeba jednak zapłacić opłatę 100 peso na loty krajowe.

Lotnisko w Cebu
Obrazek


Obrazek


Obrazek



Koniec cz 2 (4)

Część 3 (4) Palawan -Zachodnie Filipiny


18 - Puerto Princesa – terminal autobusowy San Jose:

Na lotnisku w Puerto Princesa wylądowałem około godz 16.
Lotnisko jest bardzo małe, ciasne i ma swoje lata. Biorę plecak, idę na zewnątrz.
Od razu omijam ludzi machających mi jakimiś karteczkami hoteli, nazwiskami itd...
Naganiaczy trzeba szybko omijać, dlatego biorę tricykla za 100 peso (7 zł) i jadę
na terminal autobusowy San Jose. Kierowca twierdzi, że nie ma problemów i że do Sabang
dojadę jeszcze dziś.
Okazuje się, że gościu dobrze wiedział, że busa do Sabang już nie ma i że jeżdżą tam
tylko do 12 rano, a teraz udaje durnia.
Ja jestem wściekły, on chyba jeszcze bardziej, bo chcę mu dać nie 100, ale 50 peso...
OK, mówię mu – to wołamy Tourist Police. To słowo widać go lekko speszyło –
spuścił z tonu Z doświadczenia z podróży po Azji wiem, jak bardzo boją się, szczególnie taksiarze,
hotelarze i tym podobni, policji turystycznej. Wiedzą dobrze, że ceny podawane przez nich
turystom nie są uczciwe, dlatego nie chcą stracić koncesji!
Tymczasem gościu nerwowo szukał jakiegoś transportu do Sabang –
znalazł jakiegoś gościa, ten mówi mi, że mnie zawiezie. Pytam go: ile? Zastanawia się...
Już czuję, że ściemnia, za długo myśli... Aż nagle: 2500 peso! What?! Stupid!
Daję 50 peso kierowcy tricykla, biorę plecak i idę coś zjeść. Ludzi wkoło mnie sporo –
czuję się, jakbym był ewakuowany na jakąś rozprawę...
Po chwili siadam, kupuję jakąś zupę, biorę do ręki Lonely Planet, patrzę na mapę, gdzie w
okolicy jest jakiś hotelik. Nie chcę wracać 12 km do centrum Puerto Princesa, bo po co. Jest już 17-ta,
a wcześnie rano znowu musiałbym tutaj być.
Po chwili przysiada się do mnie jakiś koleś i coś tam mówi mi, że wie, gdzie jest w pobliżu jakiś nocleg.
OK, to jedziemy, ale za ile? Nieśmiały jego uśmiech z lekkim niepokojem mówi mi: 20 peso (1,50 zł)? OK :)
Pytam go, gdzie kupię dziś bilet na jutro do Sabang – idziemy do Lotus Bus.
Płacę 300 peso i biorę bilet na bus do Sabang – jutro mam tu być o 8 rano.
Wsiadam z plecakiem do tricykla nowo poznanego kolegi Joe i jedziemy dalej...
Zatrzymał się jakieś 2 km od terminala autobusowego San Jose, przy dużym resorcie
Bulwagang Princesa z domkami na nocleg – cena za pokój z TV, WC, AC itd. aż 850 peso ze śniadaniem.
No cóż, co robić. "Nie chcę, ale muszę" jak mawiał uwielbiany przez Azjatów,
a znienawidzony przez rodaków (beze mnie) Lech Wałęsa.
Rzuciłem plecak, śmigam pod prysznic i idę do restauracji coś zjeść i wypić zimnego
San Miguela z Joe – tym kierowcą tricykla. Niestety, nie mają dużego piwka.
Daję więc 100 peso dla Joe, który przynosi gdzieś chyba z jakiejś mety 1-litrowego San Miguela.
Siadamy, gadamy, jemy, pijemy...
Koleżanki z z baru też wesolutkie, potem jeszcze jedno piwko i... siusiu, paciorek i spać.
Rano nie byłem głodny. Generalnie śniadanie jem koło 10–tej, a tu 7-ma.
Wstaję, a tu na łóżku mały kotek... Skąd on na moim łóżku?? Nie kumam...
Joe czeka już na mnie przed resortem.
Żegnam się z dziewczynami z recepcji, wsiadamy i jedziemy na terminal autobusowy San Jose.
Poszedłem jeszcze zjeść jakąś zupę. Patrzę w wystawione na zewnątrz garnki – wybieram zupę wołową.
Siadam, smakuję... Strasznie tłusta. Aż nagle... oczom nie wierzę! Tam w zupie pływa banan.
Mówię pani z kuchni "w mojej zupie jest banan", ale widać nie przejęła się tym,
nawet nie przeprosiła, poszła z powrotem do kuchni.
Za chwilę Joe tłumaczy mi, że wszystko OK, że to właśnie zupa wołowa z bananem, że taka już jest...
Ooo fuck! Nie dosyć, że tłusta, to z bananem.
Znam jednego gościa, co bułkę z bananem je, ale zupa wołowa z bananem...
Myślałem, że jej banan do zupy wpadł.
No cóż, przecież to może zdarzyć się nawet najlepszej kucharce.
Pożegnałem się z Joe, zostawiłem mu swój numer telefonu.
Jak wrócę z El Nido do Perto Princesa to zadzwonię do niego, a tymczasem obiecał mi
znaleźć lepszy i tańszy hotelik.
I już teraz zdradzę, że był to najtańszy i najlepszy nocleg na Filipinach oprócz noclegu na
Pamilacan, ale o tym potem.

Lotnisko w Puerto Princesa

Obrazek


Obrazek


Terminal Bus w Puerto Princesa

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek
]

Zupa wołowa z bananem :

Obrazek


Obrazek


w drogę do Sabang

Obrazek


cz 18 - Sabang – wioska rybacka – plaża – podziemna rzeka i wodospad:

Po 3 godzinach jazdy z Puerto Princesa z terminalu autobusowego dojechałem do Sabang.
Busy firmy Lotus kończą i zaczynają swoją trasę przy Penao Restaurant, czyli generalnie
na jedynej ulicy Sabang. Biorę plecak i właściwie nie muszę daleko iść – jakieś 50 m właśnie
– do Panao Restaurant. Wynajmuję domek – cena 600 peso.
W środku nic szczególnego: wiatrak, kibelek, dwa łóżka, moskitiera.
Postanowiłem nocować w Sabang dwie noce.
Biorę prysznic, patrzę na zegarek – godz 11-ta, no to idę zobaczyć Sabang.
Plaża już mi się podoba: piękna, ogromnie długa, wzdłuż niej wielkie, jakby sięgały Słońca, palmy.
Cudowny widok. Najpiękniejsze jest to, że turystów tutaj nie ma prawie wcale.
Plaża jest dosłownie pusta. Jedynie jakiś bawół ciągnie w ten upalny poranek wóz z beczkami słodkiej wody...
Czujecie to? Czujecie ten klimat? To właśnie jest to, co kocham w podróżach!
W porcie w Sabang, który znajduje się blisko mojego hotelu, zbierają się grupki turystów
wybierających się do podziemnej rzeki. Pomyślałem sobie, że może to właśnie dziś,
a nie jutro zobaczę tę 8–kilometrową podziemną rzekę. Podchodzę, pytam co, gdzie i jak.
Każdy wskazuje mi, że najpierw muszę wyrobić tzw. permit za 250 peso. OK, idę do takiej dużej budki, płacę, dostaję jakieś papiery i kieruję się w stronę łodzi.
Pytam, ile taka wycieczka kosztuje: 1200 peso. Upss, sporo...
Kręcę się i wiercę, wyciągam z kieszeni 200 peso.
Wkładam je razem z permitem i daję je gościowi, który przepuszcza wszystkich do wyznaczonych łodzi.
Chłopak spojrzał, zaśmiał się pod nosem i pokazuje mi gdzie i z kim popłynę.
No to się udało! Wsiadam do łodzi, czyli do bangki i płynę jakieś 20 minut razem z filipińczykami emerytami.
Generalnie, aby zobaczyć rzekę, która zaliczona została przez UNESCO do Światowego Dziedzictwa,
która ma 8 km, można albo na lenia – czyli tak, jak ja dziś właśnie wybrałem się łodzią,
albo pieszo przez dżunglę. Dosyć miałem już wrażeń z jaskiń w Sagada, a więc trochę lenistwa się u mnie zrodziło. Wysiadamy z łodzi na plaży przy dżungli i idziemy grupą. Trochę mnie to drażni –
nie cierpię takiej turystyki, ale co robić, właśnie tak wygląda lenistwo większości białasów,
ciągną ich za rączki i dalej... O w mordę jeża, jakie to okropne.
No dobrze, nie chciałbym, abyście mnie źle zrozumieli, ale ja mam inne zdanie co do tego tematu.
Oczywiście szanuję wybór każdego z Was – w końcu to Wasze pieniądze i Wasz wybór :)
Zakładamy pomarańczowe kaski, wsiadamy do długich, chwiejnych łodzi.
Nie wiem dlaczego, ale posadzili mnie na samym końcu... dla równowagi?
Bo co, bo ważę aż tyle? Wsiadam... o balucie, mam wrażenie, że zaraz nas zaleje...
Jeszcze jakieś głupie fotki ktoś nam robi – wyglądam na nich w kasku jak jakiś górnik przodowy.
Płyniemy, po chwili wpływamy rzeką do jaskini – o wielki balucie, zatkało kakao, normalnie mowę mi odjęło.
Ktoś świecił latarką po przepięknych błyszczących, złotych, srebrnych stalagmitach,
za uchem ciągle słyszałem filipińskiego przewodnika – opisywał stalagmity,
z czym się kojarzą, do kogo są podobne. Czułem się lekko zagubiony w tych ciemnościach.
Miałem pietra, że gościu, który machał wiosłem, za chwilę w tych filipińskich ciemnościach
uderzy łodzią w skałę i wszyscy pierdykniemy do wody. Spoko, nie miałbym nic przeciwko,
ale aparatu nie mam niestety wodoodpornego, miejscami było wąsko.
Po 15 min zaczynam czuć lekki smrodzik, podobny do tego z jaskiń Sagada –
to wiszące nade mną nietoperze. Jest ich chyba tysiące – świecąc na nie latarką szybko się płoszą,
dlatego zbyt długie oświetlanie ich może wywołać popłoch, a wtedy...
Lepiej nie myśleć, co by było. No tak, teraz już wiem, po co dali nam te kaski –
nawet się cieszę, bo głowę miałbym zafajdaną. I tak po 45 minutach wracamy,
wypływamy z jaskini oślepieni Słońcem i błękitem nieba. Żegnają nas wszechobecne małpy makaki i wielkie jaszczurki. Wsiadamy w swoje bangki i odpływamy.
Wieczorem, idąc jedyną ulicą w Sabang, tego jakby uśpionego miasteczka, patrzę –
a tu w lesie palmowym jest wesołe miasteczko. Zwykłe miasteczko, takie tam, nic szczególnego,
ale jedno tylko przykuło moje uwagę: dzieci – "hazardziści".
One tutaj grają na prawdziwe pieniądze... serio!
I nie są to małolaty, ale dzieciaki po 6-10 lat, a dorośli stoją i zarządzają tym biznesem!
Koniec świata! O balucie, co też z nich wyrośnie... No cóż, jak widać taki to już jest ten świat...
U nas dzieci ciągną jakąś kolorową wstążeczkę i wygrywają lizaki, a tam kasę.
Na drugi dzień poszedłem brzegiem morza pełnego małych i wielkich kamieni w stronę wodospadu.
Doszedłem do niego po 45 minutach ciągłego skakania jak koza z kamienia na kamień.
Dlatego nie ma co wybierać się tam w zwykłych laczkach – na pewno nie dojdziecie, z pewnością
kostkę sobie zwichniecie. Po drodze, zaraz za wioską rybacką, jest świątynia buddyjska.
Ależ piękne miejsce wybrali dla Buddy – jaki widok ma – aż pozazdrościć.
Nigdzie później na Filipinach nie widziałem świątyń buddyjskich. Tutaj na Filipinach mieszka 90% katolików.
Wodospad na nogi nie powala, ale w tym upale poczuć upragniony chłód, wypluskać się
pod wodospadem albo chociaż w jednym z oczek zamoczyć się jest bezcenne!
Wracając zatrzymałem się we wsi rybackiej. Usiadłem na jakiś deskach przy małym sklepiku,
wypiłem zimne piwko, obejrzałem jak bardzo Filipińczycy kochają koszykówkę, której ja osobiście nie cierpię.
O piłce nożnej nic kompletnie nie wiedzą.
Chłopaki grali w kosza na ubitej ziemi, pełnej wystających kamieni, w zwykłych plażowych laczkach.
O kurczę – szaleni! Kibiców z minuty na minutę przybywało, ale i ja otoczony byłem gromadą maluchów.
Dzieciaki prawie na głowę mi wchodziły, ciekawiły ich moje włosy, skóra, śmiały się do łez, a nawet
śpiewały swoje jakieś piosenki, ale i tę znaną mi już z Filipin także:
"Panie Janie, panie Janie, pora wstać..."
Zresztą sami niżej zobaczcie .
No tak, fajnie, ale czas wracać – muszę jeszcze kupić bilet z Sabang do El Nido.
Jeszcze tylko obiadek w Panao Restaurant, czyli tam, gdzie nocuję.
Obiadek za 200 peso, stół szwedzki – ale się najadłem...
Kupiłem więc bilet do El Nido za 750 peso. Wyjazd jutro 7:30 rano, z przesiadką gdzieś w trasie
czekając na busa z Puerto Princesa, około 14-tej mam być w El Nido.
Rano wsiadam w busa i w drogę do archipelagu Bacuit, gdzie każda wyspa jest niezapomnianym przeżyciem.
Po drodze zatrzymuję się na śniadanie – dostaję jakąś zupę z kurczaka. Lura taka –
nic w niej nie ma, nawet marchewki. Dwa gotowane na twardo jaja i tyle.
Obok jakaś szkoła, w oddali słychać śpiewające dzieciaki.
Na mój widok zaczynają mi machać i śmiać się – nauczycielka widząc to uspokaja maluchy.
Wsiadam w busa i jadę dalej do El Nido.

Sabang
Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


19 - El Nido – archipelag Bacuit – Nacpan Beach – Las Cabanos Beach:

Koło godziny 15–tej dojechałem do terminala autobusowego El Nido oddalonego od centrum jakieś 4 km.
Wszystkie busy, autobusy i jeepneye właśnie tutaj kończą i zaczynają trasę.
Przy tym terminalu jest spory market czynny w soboty, ale i także w każdy dzień tygodnia.
Wsiadam do tricykla i za 50 peso jadę szukać noclegu. Aby znaleźć coś poniżej 600 peso jest bardzo ciężko –
nie znalazłem, chociaż podobno można. Bez najmniejszych problemów znajdziecie noclegi od 800 do 1500 peso –
myślę tutaj o nieco wyższym standardzie: WC, AC, TV. Trochę się naszukałem – im bliżej plaży,
która mnie rozczarowała i nie powaliła na nogi, jest znacznie drożej.
Dlatego w końcu wybrałem oddalony o 10 minut od plaży pensjonat Together.
Chcieli 1000 peso, ale udało się utargować 900 peso. Bardzo czysto –
zarówno w pokoju, w WC, jak i w samym pensjonacie. Kawa free, duży taras.
Po rozpakowaniu poszedłem oblukać miasteczko. I tu muszę powiedzieć prawdę:
El Nido nie ma w sobie nic, co by przyciągało uwagę, oprócz widoku zatoki otoczonej ogromnymi klifami.
I tyle – woda mętna, plaża i piasek mało ciekawe.
No tak, ale przecież najważniejsze są wyspy wkoło El Nido, oddalone od siebie czasami o dobre parę kilometrów.
A tam już wszystko wkoło zapiera dech w piersiach, ale o tym opowiem Wam później.
Aby jednak zobaczyć ten raj trzeba wykupić jednodniową wycieczkę na archipelag.
Do wyboru mamy 4 główne, wszędzie dostępne wycieczki, tzw. A, B, C i D:
A – cena 1200 peso,
B – cena 1300 peso,
C – cena 1400 peso: Matinloc, Hidden Beach, Culasa, Secret Beach, Helicopter Island,
D – cena 1200 peso.
Wybrałem opcję C, którą zakupiłem w swoim hoteliku, ponieważ wszędzie w El Nido ceny są takie same.
Wycieczka C cieszy się największym powodzeniem.
Rano o 8:30 w pensjonacie dostałem za free maskę z fajką i trycyklem pojechałem wraz z jednym
zapoznanym w pensjonacie koreańczykiem Kimem na plażę, skąd odpływają łodzie, tzw. bangki
na wyznaczone trasy. Z grupą 8 osób, kapitanem i 2 pokładowymi majtkami płyniemy dalej i dalej...
Robi się ciekawie, po 30 minutach zatrzymujemy się przy pierwszej plaży.
Nie będę Was zanudzał opisami plaż i wysp, zobaczycie na zdjęciach i z pewnością docenicie uroki
archipelagu Bacuit. Po 3 godzinach pływania i nurkowania mała przerwa na obiadek na zacisznej
rajskiej plaży, których tutaj jest bardzo dużo.
Kapitan i pokładowe majtki smażą rybę, kroją owoce mango, arbuzy, ananasy...
Jest ryż, są jakieś owoce morza – wszystko serwowane jest na stole szwedzkim.
No to to ja kocham, a Wy?
I tak opalony, a raczej lekko spalony, wracam do El Nido. Jest koło 16, wcześniej najdłużej
pozostaliśmy na ostatniej wyspie Helicopter – to był czas na totalne byczenie się na pięknej plaży
z białym piaskiem, rafami i żółwiami, których ja nie widziałem, ale jak mi mówili były dalej od brzegu.
Ja jednak miałem już dość wody – chciałem po prostu tylko byczyć się leniwie na plaży.
Wszystko było super, jednak widać gołym okiem, jak bardzo mało kumaci są Filipińczycy w biznesie.
To nie to, co Tajowie, którzy na każdym kroku wyczują biznes.
Wystarczyłoby zabrać ze sobą zimny browar, colę,pepsi itd. i po prostu sprzedawać białasom w czasie wycieczki.
Biznes to biznes, ale widać jeszcze za wcześnie, ale może i lepiej.
Jest niedziela, a więc idę na mszę św. do kościoła w El Nido.
Msza taka jak u nas, ale jednak jest parę różnic.
Dzieciaki biegają po kościele, jakby wszystkie miały ADHD, hałas ogromny.
Na koniec, po słowach "idźcie z Bogiem" wszyscy głośno klaszczą, a dokładnie przy wyjściu
rozdawane są ulotki promocyjne na jakieś gacie... Dziwnie się poczułem, ale no cóż –
taki widać jest ten nasz świat.
Wieczorem kupiłem w końcu balut: to przysmak wielu kuchni południowo-wschodnio azjatyckich,
zwłaszcza kuchni wietnamskiej, laotańskiej, kambodżańskiej i filipińskiej.
Balut stanowi danie przejściowe: nabiałowo (jajeczno)-mięsne i ma postać gotowanego jajka kaczego
lub kurzego, wewnątrz którego znajduje się w pełni uformowany zarodek ptaka, którego spożywa
się w całości – wraz z kośćmi, dziobem itd. Okres inkubacji jaj zależy od upodobań konsumentów i
jest różny poszczególnych krajach. Najdłużej inkubują jaja Wietnamczycy, którzy preferują 21-dniowe zarodki.
Tutaj jest to 7 lub 14 dni. Balut można kupić tylko wieczorem: sprzedawany jest w kartonach
styropianowych, ponieważ każde jajko musi być gorące – wcześniej przecież jest małe kurczątko
ugotowane na żywca. Owinięte jest w białe bawełniane szmatki.
Kupiłem dwie sztuki po jedynie 20 peso (1,50 zł), gratis jakiś sos z chili w maleńkim woreczku.
Idę z balutami do pensjonatu, jedno jajo dostał koleś filipińczyk.
Bardzo się ucieszył, bo – jak mówił – to jest jego ulubiona potrawa.
Mi zależało, aby zobaczyć, jak to jeść. OK, teraz ja... Zebrało się chyba z 10 osób, aby zobaczyć, czy dam radę.
Obieram skorupkę, posypuję solą, wypijam jakiś sok ze środka jajka, nawet niezły...
No, ale teraz czas na to najgorsze świństwo. Raz, dwa, trzy... gryzę, połykam odrobinę i... w krzaki!
Smrodu z jaja nie wyczułem, ale te chrząstki...
Gdybym wtedy nie pomyślał, że to mały kurczak, to pewnie bym zjadł.
Podchodzę po raz drugi – może teraz się uda.
No tak, niepotrzebnie znowu patrzę na nadgryzionego przeze mnie baluta: wystają jakieś piórka.
Ponownie gryzę... o nie, tym razem znowu w krzaki.
Wszyscy mieli niezły ubaw, bo przecież dla nich balut to jak dla nas zupa z flaków.
W czasie moich podróży po Azji smakowałem różne dziwne stworki: smażone larwy, karaluchy,
świerszcze, wróble, pieczone skorpiony, węże, a nawet szczura i pająka w Kambodży posmakowałem,
ale tego świństwa nie mogłem!
Teraz już wiem, że oprócz psa w Wietnamie, którego nawet nie posmakowałem, i tego jaja nigdy już
nie wezmę do ust.
Kolejny dzień upłynął na zwiedzaniu oddalonej od El Nido o 20 kilometrów Nacpan Beach, a potem Las Cabanos
(4 km od El Nido). Dlatego wypożyczyłem skuter za 700 peso na dzień.
Pytam się, jak długo będę jechał do Nacpan Beach. No jakieś 2 godziny, ale uważaj –
droga jest kamienista, początkowo asfalt, potem gorzej. OK, no to w drogę.
Po 2 godzinach miałem 50% trasy, a droga robiła się coraz bardziej niebezpieczna – dziury, kamienie...
Droga czerwona, jak na Marsie. Boże, gdzie ja się wybrałem, oooo nie, motor to nie moje klimaty.
Trzęsie, buja, rzuca, pierdzi i w tym kasku gorąco...
Do tego wszystkiego nagle jakiś mostek, a raczej dwie położone wzdłuż 5-metrowe dechy.
Patrzę w dół – o w mordę jeża: 4 metry, żadnych barierek. Przede mną zatrzymał się tricykl z trzema Angielkami.
Kierowca każe im wysiąść. No tak, mało nie ważą, jak to Angielki.
Przeprowadza tricykla, a do mnie mówi, abym z rozpędu przejechał ten "mostek". Myślę sobie:
"czy ty się, chłopie, dobrze czujesz?" No ale czy mam inne wyście? O kurczę, a tam! Raz kozie śmierć!
Udało się! Jadę dalej...
Po drodze rozdaję wesołym i ciekawym mnie dzieciakom kredki i zeszyty, które mi jeszcze pozostały z Polski.
Przy wjeździe do Nacpan Beach muszę się wpisać w jakiś zeszyt, że tu jestem.
No i już oczom moim ukazał się las... kokosowy las i zupełnie pusta, przepiękna, najdłuższa plaża,
jaką kiedykolwiek widziałem w życiu. Przez chwilę zaniemówiłem.
Błękit morza i piasek podobny do naszego nad Bałtykiem oraz ogromne, białe fale
w błękitnym, krystalicznie czystym morzu tak mi się spodobały, że siedziałem tam chyba ze 4 godziny!
Zresztą sami zobaczcie na zdjęcia.
Przy jednym z niewielu nadbrzeżnych barów kupiłem avocado shake za 50 peso, rybę z grilla za 120 peso, kawa free.
Avocado shake tak mi zasmakował, że dostałem na niego przepis:
Dojrzałe avocado wrzucamy do miksera, dodajemy kostki lodu, potem mleko skondensowane gęste,
trochę wody z cukrem i trochę soku z limonki, wszystko miksujemy i już! Gwarantuję Wam – palce lizać :)
I tak sympatycznie nudziłem się w Nacpan Beach.
Przyjaciołom z baru podarowałem szalik reprezentacji Polski – ogromnie się ucieszyli.
No tak, ale czas już wracać. Po drodze zatrzymałem się w jakiejś wsi przy lokalnym, maleńkim sklepiku.
Każdy chciał koniecznie zrobić sobie ze mną foty, ja z nimi także.
Były także foty z polską Biedronką, a oni pokazali mi jakiegoś wielkiego ptaka zrobionego z kokosów –
nie kumałem, o co im chodzi...
Na koniec pojechałem na Las Cabanos Beach – oddalona jedynie parę kilometrów od El Nido.
Plaża jest fajna – bardzo wietrzna, z palmami, ale także z dość dużą ilością białasów.
Najpiękniej Las Cabanos wygląda z góry – zresztą sami oceńcie.
I tak upłynął kolejny dzień na El Nido. Jutro koniec.
W pensjonacie kupiłem bilet do Puerto Princesa (500 peso – wszędzie cena taka sama).
Wyjazd z oddalonego o 4 km terminala autobusowego El Nido o godzinie 7-ej rano, a o 12-ej mam
być w terminalu Jose Bus w Puerto Princesa.

Żegnaj El Nido, za rok – jak Bozia da zdrówko i kosiarkę – obiecuję, że wrócę,
ale nocleg wtedy będę miał w Nacpan Beach.

El Nido :

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Balut :
Obrazek


Obrazek


Obrazek


20 - Puerto Princesa – powrót:

Po siedmiu godzinach jazdy z El Nido dojechałem do terminala San Jose, skąd wcześniej wyruszyłem do Sabang. Dzwonię do Joego, który zostawił mi swój telefon i który wcześniej w Puerto Princesa pomógł mi znaleźć nocleg i bilet do Sabang. Wysłałem mu SMS-a, po 15 minutach już był w terminalu. Joe – jak wcześniej mi obiecał – znalazł dla mnie nocleg. I to taki, że usiadłem na dupsko. Zawiózł mnie jakieś 10 minut od terminala do Amerson Pension Place. Nowiutki pensjonat, jeszcze pachniał świeżością. Za jedyne 600 peso i to ze śniadaniem, w pokoju był TV, AC, WC – zresztą, sami zobaczcie.
Rozpakowałem się, a w rewanżu zaprosiłem wieczorem Joego na San Miguela i lechona. Ale wcześniej jeszcze zawiózł mnie do banku Metrobank, gdzie wymieniłem $: 1$ – 44,85 peso – to był najlepszy kurs na Filipinach. Trochę formalności papierkowej i już. Przed każdym wejściem do banku na Filipinach stoi sobie gościu z karabinem i dokładnie "obmacuje" klientów, czy aby nie mają broni.
Wieczorem poszedłem do odległego o jakieś 300 m od pensjonatu baru "Ka Inoto", aby spotkać się z Joe i zjeść lechon – podobno to właśnie tutaj mają najlepszy. Ceny tam są w porządku: lechon chicken 90 peso, krewetki 135 peso, piwo 1 litr Red Horse 80 peso (w Manili 100 peso). I tak sobie pojedliśmy, popiliśmy, pogadaliśmy. Joe ma żonę, która pracuje gdzieś w sklepie. Mają 5 dzieci – to i tak mało, jak na Filipiny – ale przypuszczam, że nadrobią stracony czas. No cóż, czas się żegnać – siusiu, paciorek i spać... Rano o 9–tej Joe ma zawieźć mnie na lotnisko w Puerto Princesa.
Wstaję, idę na śniadanie, biorę plecak. Joe już na mnie czeka – przyjechał ze swoim 7–letnim synkiem. Miałem jeszcze czekoladę z Polski – malec lekko speszony, ale wziął. Na lotnisko jechaliśmy jakieś 20 minut. Pożegnałem się z nimi, uregulowałem transport (100 peso), dorzuciłem jeszcze małemu na cukierki 50 peso.
Salute, my friends! Zabrałem od nich adres – mam do nich telefon, jakbyście kiedyś chcieli, piszcie lub dzwońcie do nich:
Joe Guanzon, adres: Barangay San Jose, Puerto Princesa City, Palawan 5300, tel. 09302864432.
Płacę opłatę lotniskową 100 peso. Przypomnę tylko, że w Cebu i Manili nie było opłat. Odprawa, plecak i już. Lotnisko, jak już wcześniej pisałem, jest małe i zaniedbane. Za szybą widzę już mój samolot – lecę Tiger Air (koszty podróży, ceny itd. znajdziecie na samym końcu mojej fotorelacji). Wchodzę do samolotu, klimatyzacja tak daje czadu, że wydaje się, jakby był jakiś pożar, ale spoko – to tylko klima.

No to fruuuuu do Manili...

Obrazek


21 - Manila – Cmentarz północny – Walka kogutów – Lechon:

Wyszedłem z lotniska z terminala 4 zamówić taxi.
Najlepszym i najtańszym rozwiązaniem jest stanąć w długiej kolejce i czekać na żółtą taksówkę.
Przed wejściem do taxi mówię, że chcę dostać się do Stone House Hotel
– płacę 250 peso, dostaję bilecik, wsiadam i jadę.
Stone House Hotel to jedyny nocleg, który wcześniej zarezerwowałem.
Zawsze to robię – przy wylocie do Polski nie chcę ryzykować z bagażem i bezpieczeństwem,
szczególnie w Manili. Płaciłem za nocleg 850 peso ze śniadaniem.
Duży pokój z WC, AC, TV, czysto.
Rano udałem się na Cmentarz Północny, aby zobaczyć jak żyją i mieszkają ludzie w grobowcach.
Trochę błądziłem: najpierw jednym jeepneyem, potem drugim, ale się udało.
Cmentarz Północny to obszar 3 km, a mieszkańców tam jest podobno 1000, ale nieoficjalnie 3 razy tyle.
Podchodzę do bramy głównej, ale niestety nie chcą mnie wpuścić – muszę mieć zgodę Policji.
A więc idę z gościem na posterunek oddalony o jakieś 200 m.
Zostałem zaproszony do pokoju szefa policji, który pyta mnie, po co ja tu przyjechałem,
co chciałbym zobaczyć. Zaczynam wymyślać: a to, że ciekawi mnie historia Filipin, szczególnie prezydentów,
to że tutaj są właśnie pochowani trzej najważniejsi prezydenci Filipin...
No tak, ale to jakoś nie przekonało policjanta, a więc co robić... Idę już na całość i mówię:
"Wie pan, tutaj rok temu była moja przyjaciółka z Telewizji Polskiej, no wie pan, Martyna Wojciechowska,
a ja jestem jej dobrym przyjacielem z gazety i robię reportaż o tym miejscu".
Policjant chwilkę pomyślał i cały radosny od ucha do ucha powiedział: "Aaa, OK! Oczywiście,
że pamiętam Martynę!"
Uff, pomyślałem, udało się. Zawołał kolegę policjanta Denisa, ten założył identyfikator i kazał mu
mnie oprowadzić po całym cmentarzu. I tak oto wcisnąłem się na Martynę.
Dziękuję, Martyno!
Na niebie błękit, Słońce daje czadu, a ja?
Ja zwiedzam w pocie czoła coś, czego nigdy w życiu nie widziałem – życie w grobowcach.
Nie chciałem, aby wyglądało to tak, że zwiedzam tylko to, jak oni tam mieszkają, ich biedę itd.
Więc raz oglądam bohaterów Filipin, raz mieszkańców cmentarza, raz prezydentów.
Ludzie tutaj mieszkający, gdyby nie zgoda właścicieli tychże grobowców, mieszkaliby jak większość Filipińczyków
po prostu na ulicach Manili. Mają tylko dbać o grobowce, sprzątać, czyścić je.
I tak właśnie się dzieje. Praktycznie nie ma zniszczonych, zaniedbanych grobowców.
Na całym cmentarzu są małe sklepiki z napojami, cukierkami, ciastkami, alkohol jest zabroniony!
I rzeczywiście – nigdzie nie spotkałem pijanych ludzi. W żadnym sklepiku nie ma alkoholu.
W grobowcach, obok zabetonowanych trumien pokrytych lastriko, na których w czasie upałów
kładą się, aby schłodzić ciało, znajduje się często mała kuchnia z garami, butlą gazową.
Obok mała toaleta
i jakieś łóżka, często takie piętrowe, bo miejsca brak. Grobowce są ogrodzone kratami,
jak ktoś chce gdzieś sobie wyjść, zamyka "mieszkanko" na kłódkę i idzie.
Dzieci biegają po wąskich uliczkach,z których każda ma swój numer.
Poprosiłem Denisa, aby wprowadził mnie do jednej z takich rodzin.
Długo się nie zastanawiał, spytał się, czy może wejść z takim białasem do środka.
Pani w grobowcu z małym dzieckiem na ręku kiwnęła pozytywnie głową – wchodzę do środka...
No i tutaj muszę stwierdzić: nawet nieźle sobie urządzili
to swoje "mieszkanko". Od razu widać czystość – wszędzie.
Dotyczy to zarówno dwóch stojących obok grobów z 1942 r. i 2011 r., jak i przyległej do nich kuchni.
Toaleta znajdowała się za ścianą z grobami, tam także przyjemnie i czysto.
Ale to co zobaczyłem potem totalnie mnie zamurowało. Wchodząc do góry wąskimi, metalowymi, krętymi schodami, zobaczyłem elegancki pokój z łóżkami piętrowymi. Była to sypialnia z widokiem
na okoliczny cmentarz – wszystko okratowane.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Wydaję mi się, że nawet w takich dziwnych okolicznościach można mieszkać.
W końcu, czy to będzie kościotrup czy też prochy jego, jakie to ma znaczenie?
Ważne, że ma się jakiś kawałek swojego kąta i nie trzeba wegetować na ulicach Manili.
Gospodyni była bardzo miła – nawet chciała poczęstować mnie obiadem, bo to już ta pora,
ale było tak gorąco, że na jedzenie nie za bardzo miałem ochotę.
Dałem jej 200 peso na cukierki dla dzieci. Rozdałem "cmentarnym dzieciakom"
ostatnie pamiątki z Polski – ich radość i uśmiech były bezcenne, aż łza w oczach się ukazała.
Pomyślałem sobie wtedy o naszych dzieciakach w kraju. Boże, chciałbym, aby doceniły to, co mają,
w co się ubierają, co jedzą. Przydałaby się taka lekcja pokory, oj przydała.
Potem jeszcze parę zdjęć z dzieciakami, które koniecznie rwą się to sfotografowania, jakaś wypita
cola przy cmentarnym sklepiku, zagrałem nawet w przydrożny prowizoryczny bilard –
zamiast kul były kapselki. I tak po trzech godzinach opuściłem cmentarz.
Bardzo chciałem podziękować Denisowi za oprowadzanie mnie po cmentarzu.
Nie chciał ode mnie pieniędzy, więc podszedłem, zapytałemm go, gdzie zjemy najlepszy Lechon Pork i
wszystko popijemy browarkiem? Denis się zaśmiał i powiedział mi: "OK, to idziemy..."
Po drodze przeszliśmy przez kolejny wielki cmentarz, z tym że na tym nie mogłem robić zdjęć.
Cmentarz ten wyglądał, jak ogromny budynek – jakiś 4-5 piętrowy z wielkimi oknami, a raczej otworami,
w które wkłada się trumny zmarłych i cementuje się je na amen. Dziwny widok, jeszcze dziwniejsze uczucie.
Czy ktoś z Was chciałby być tak pochowany? Kwiaty i znicze składaliby Wasi bliscy pod blokiem, a wzrok kierowaliby
na 5-te piętro :)
Poszedłem z Denisem do wskazanej przez niego restauracji Ping Ping która znajduje się obok cmentarza
na lechon tradycyjny filipiński przysmak , mały prosiaczek z rożna uwierzcie mi palce lizać to była najlepsza
potrawa jaką jadłem na Filipinach .

Obrazek


Obrazek


Lechon tak mi zasmakował że zamówiłem drugą porcję , wszystko popiliśmy smacznym zimnym Sam Miquel .
Danis powiedział mi że tutaj w Centrum Lechon Pork gdzie sprzedają wszędzie tylko Lechon znajduje się duży stadion do walk kogutów czyli Laloma Stadium .

Obrazek


Walka kogutów nazywa się Sabong , kogut to manok a ostrza noży przyczepionych do łap koguta to Tare .
Każdy szanowany się Filipińczyk musi mieć w domu lub zagrodzie , co najmniej jednego koguta ,
zdolnego do walki kogut ten trzymany jest w wiklinowym koszu i cierpliwie czeka albo na dalsze życie albo na rosół .
Na drugi dzień stawiłem się przed Manok Stadium aby zobaczyć walkę kogutów , był to czwartek godz 11 rano .
Przed stadionem na parkingu już stało chyba ze 100 skuterków , a przed wejściem dwie kolejki , jedna do kasy biletowej druga z filipińczykami z kogutem pod pachą .

Obrazek


Zauważyłem że nie każdy może wejść na arenę ze swoim pupilem , pewnie jest jakaś selekcja niektórzy pokornie z opuszczoną głową swoją i koguta opuszczają stadion .
Płacę 100 Peso za wejście , najpierw udaje się to tzw rozgrzewali kogutów , początkowo miałem problem z wejściem
ale jakoś się udało .
Wszyscy grzecznie siedzą na ławeczce ze swoim kogutem widać jednak lekka nerwowość wśród zarówno
kogutów jaki i ich właścicieli .
Każdy chce przedstawić mi swoje koguta i każdy mówi że jego wygra że jest najlepszy .
Co drugi to Mc Donalds albo KFC ale jest także i Rambo .
Na Filipinach znaleźć można sklepy z karmą tylko dla kogutów oprócz jedzenia jest tam masa innych asortymentów potrzebnych do walk , np : noże czyli tzw tare .
Ludzi przybywało z minuty na minutę coraz więcej oprócz mnie nie spotkałem żadnego innego białasa dziwne się czułem przyglądając się temu wszystkiemu co mnie otaczało .
Wydawało mi się jakbym był w jakimś filmie gdzie za chwilę na arenę pokrytą piaskiem wybiegnie dwóch gladiatorów i zacznie walkę na śmierć i życie.
U góry na arenie kibicuje biedniejsza część natomiast na dole i przy scenie bogatsi .
Zszedłem z góry aby być bliżej areny , musiałem dopłacić 100 Peso .
Wszedłem więc w samo bagno krzyczących ludzi machających do siebie nieznanymi mi znakami a ja ? .. no cóż patrzę i nie kumam o co im wszystkim chodzi , jakie są zasady tej walki ? robi się coraz bardziej ciasno ktoś z boku częstuje mnie puszką piwa inny jakimiś chipsami ...
Pytam czy ja tez mogę obstawić ?
A ile stawiasz ?
no.... jakieś 200 Peso
gościu prawie nie umarł ze śmiechu .
Mówi mi . No co ty tu zaczynamy od 500 Peso .
I wtedy właśnie zrozumiałem co dla każdego Filipińczyka jest najważniejsze : Bóg i hazard .
Najdziwniejsze było to że nikt z tych krzyczących i wymachujących dłońmi ludzi nie wymachiwał kasą ,
czy wygrał czy przegrał kasy u nikogo nie widziałem ... więc nic z tego już nie rozumiałem , o co w tym
wszystkim biega .

Obrazek


Rano zaczynam się pakować czas powrotu do Polski coraz bardziej mnie dołuje .. nic mi się nie chce ..
Wskakuje w pędzonego ulicą z pod hotelu jeepnay jadę do Cubao do Greenhills Shopping Center
wydać ostatnie Peso
Różnica z kupnem pamiątek pomiędzy Tajlandia a Filipinach jest ogromna zdecydowanie na korzyść Tajlandia ,
gdzie czynne są wszędzie uliczne night market do późnych godzin a tutaj w manili jaki w całych Filipinach
nie ma nocnych marketów z pamiątkami , znaleźć można podobne ale są w nich jedynie owoce mięso ryby ...
i jakieś gówniane chińskie badziewia .
Greenhills Shopping Center to ogromny kolos gdzie kupimy pamiątki ale jakość ich na nogi nie powala
masa jakiś tandetnych podróbek itd...
Wróciłem do hotelu o 17 mam samolot spakowany czekam na taxi sącząc chyba już ostatniego zimnego
Sam Miquela .
Płacę kierowcy 300 Pesa jadę na lotnisko .
Takiego burdelu na lotnisku nigdzie jeszcze nie widziałem odprawiają różne linie kolejki tak są poplątane
że można zwariować , i do tego brak klimatyzacji !
Staję w kolejce i cierpliwie czekam ponad godzinę aby nadać bagaż .
Jak już na początku pisałem wracam do Polski Etihad Airlines wysoki standard dobra obsługa
dobre posiłki no i najważniejsze 30 kg bagaż główny i 15 kg podręczny , mój miał 24 kg i prawie pękał w szwach .
Z kartą pokładową idę wykupić opłatę lotniskową 500 Peso , byłem pewien że ostatnie Pesiaki
wydam na Duty Free a tu szok ...
Są tam zaledwie 2 małe ciasne sklepiki z pamiątkami i to nic szczególnego , a ceny chyba z kosmosu ,
no ale co robić .
16.45 siedzę wygodnie w fotelu przy oknie czekam na lot do Abu Dhabi .
Przez małe okienko samolotu wspominam sobie Sagadę i przygodę w jaskiniach , piękne zielone
pola ryżowe w Batad i Banaue , kochanych przyjaciół z maleńkiej wyspy Pamilacan ,
cudownego archipelagu Bacuit , wizyt w grobowcach w Manili ...
Łza w oku , klucha w gardle .......Boże spraw abym za rok ponownie tu wrócił .
No tak ale kasa z nieba nie poleci , dlatego jak zawsze po powrocie idę i kupuję metalową puszkę ,
grosz do grosza a będą Filipiny !
No to fruuu ... do zobaczenia Filipiny !

Salamat , Paalam , Sa uulitin !


neronek


KONIEC

Mam nadzieje że chociaż troszkę zaraziłem Was Filipinami !
moje motto to
" Kto podróżuje ten dwa razy żyje "

dlatego kochani :

Nie myśl, czuj !
To jest jak z palcem wskazującym na księżyc - nie koncentruj się na palcu bo stracisz cały widok

PS
Następna moja podróż ? jak myślicie gdzie ?
Tak oczywiście że Filipiny obiecałem przyjaciołom z Pamilacan że wrócę !
a ja nie rzucam słów na wiatr .
puszka pomalutku wypełnia się kasiorką , do zobaczenia na Wielkanoc z Filipin :)
macie jakieś pytania śmiało piszcie do mnie
mój e-mail neronek@op.pl
lub
https://www.facebook.com/neronek
A jeżeli jeszcze jest Wam mało zapraszam na mój kanał na You Tube


Neronek
Chiny ,Hongkong , Macao , Tajlandia ,Wietnam ,Laos , Birma
Kambodża , Malezja ,Singapur , Borneo

http://neronek.geoblog.pl/
https://www.facebook.com/neronek

neronek

Re: Filipiny - W poszukiwaniu 8 cudu świata

3
neronek pisze:Witam
Gorąco Was zaprasza na moją foto-relację z podróży po tym jakże pięknym kraju :
na początek coś o mnie :)
Od 2004 r kiedy to pierwszy raz zwiedziłem ja i mój plecak Azję a były to Chiny moja przygoda z tym fascynującym kontynentem świata trwa do dziś .
Po Chinach była bajecznie kolorowa Tajlandia kraina tysiąca uśmiechów i miliona smaków do której zawsze
powracam jak do swojego domu .
Następnie zobaczyłem biedną ale jakże miłą Kambodżę ze wspaniałą i dumną kulturą oraz cichy
spokojny pełen zieleni Laos .
W kolejnych latach był Wietnam ogromnie różniący się kulturowo i smakowo potem była Malezja
do której jakoś dziś nie pałam większym entuzjazmem ale to chyba temat na długie godziny oczywiście przy piwie .
Zwiedziłem także mało dla mnie ciekawy i najbardziej sterylny kraj na ziemi jakim był Singapur .
Wpadłem na noc do Macao ale jakoś szczęścia tam w kasynach nie miałem .
Hongkong także nie powalił mnie na nogi .
Ale za to Birma .Pamiętam jak wróciłem do kraju dopiero po paru miesiącach zatęskniłem za tym krajem
a szczególnie za tym ludźmi , chociaż podróżowanie jak i jedzenia tam jest wręcz ekstremalne .
No i w końcu teraz odnalazłem ten mój ósmy cud świata to Filipiny !
do którego wracał będę nie tylko myślami ale i samolotem oczywiście jak tylko Bozia da i zdrówko i kasiorkę .
Pewnie zastawiasz się dlaczego właśnie Filipiny ?
Przeczytaj moją foto-relację z tego miejsca a sam jak wierzę zrozumiesz a może i nawet ty
zostawisz tam cześć swojej duszy , bo z pewnością ducha dostaniesz od nich na pewno i to na zawsze .
To najwspanialsi ludzie jakich kiedykolwiek poznałem !

neronek

Obrazek


Część 1 ( 4 ) Filipiny Północne Banaue , Sagada , Batad

Od zawsze marzyłem o Filipinach .
Każdy wciąż mi mówił Darek ty ciągle te Indochiny ?
Teraz gdy skusiłem się na tani bilet kupiony już listopadzie 2013 cena 1600 zł w dwie strony , nie mam już wyjścia .
Cena dobra czasu dużo a więc tylko ułożenie planu podróży i w drogę ....
Zadzwoniłem do mojej najlepszej koleżanki w podróżach Marzeny Kuś i mówię jej wiesz mam bilet na Filipiny , nareszcie odpowiedziała
No tak ale nic nie wiem o tym kraju , wiem tylko że ma 7000 wysp i co dalej ..
Marzena powiedział mi tylko jedno Pamilacan .
Pytam jej co to jest Pamilacan , mówi mi to mała wyspa otoczona rafami a na niej prawdziwa filipińska wieś i że wspaniali ludzie tam mieszkają .
Zaczynam szukać najpierw na mapie , nie ma takiej .... w Googlach map , jest rzeczywiście maleńka .
Nie wiedziałem tylko że to właśnie tam odnajdę swój raj na ziemi .
O tym wszystkim opowiem Wam w dalszej części relacji .
Przy pomocy znajomych , różnych forach .blogów , ustaliłem w końcu plan mając nadzieję że wypełni się chociaż w 90%

Termin od 04.03 - 29 .03 .2014
Trasa :
Bydgoszcz - Poznań - Dublin - Abu Dhabi - Manila - Banaue - Sagada - Banaue -Batad - Banaue - Manila - Cebu - Tagbilaran -
Baclayon - Pamilacan - Baclayon - Bohol - Tagbilaran - Cebu - Puerto Princesa - Sabang - El Nido - Puerto Princesa - Manila - Abu Dhabi - Dusseldorf - Berlin - Bydgoszcz

Spakowany w drogę , do Poznania .
Na lotnisko czeka na mnie samolot Ryanair do Dublina nie wiem jeszcze że spotka mnie na dzień dobry a może raczej na do widzenia coś bardzo nie miłego .....



1 – Poznań:

Jestem w Poznaniu na lotnisku 2,5 godziny wcześniej, a więc idę spokojnie sobie na jakąś kawkę, siadam.
Czekam aż będę mógł podejść do odprawy, w końcu idę, a tu Pani z Ryanair mówi mi,
że muszę mieć wydruk biletu, a nie ten odebrany od nich e-mail. Nigdy nie leciałem tym cholernymi liniami.
W Azji latałem tanimi liniami Air Asia, Tiger Air itd...
Ale tam wystarczył tylko paszport, a tu... mam tylko 10 minut na wydruk biletu.
Panicznie szukam jakieś kafejki z drukarką, ale na lotnisku oczywiście nigdzie nie ma kafejki z drukarką
jakby byli w zmowie! Zrobienie odprawy on-line na automacie jest niemożliwe, pomimo że
jest on na monety, ale oczywiście nie działał. Idę do biura Ryanair – nie chcą mi zrobić wydruku biletu!
Podchodzę do biura LOT, ale babsko strasznie nieuprzejme mówi mi wprost, że "mnie to nie obchodzi,
jestem z LOT-u!"
Minęło 10 minut... muszę wybulić 320 zł!!!
Czuję się, jakbym na koniec – a raczej na początek – dostał kopa w dupsko...
Ot, taka nasza Polska właśnie.

Żegnaj, Polsko! Żegnaj Europo !

Obrazek


2- Dublin:
Etihad Airlines – lot do Abu Dhabi

Po tym jak niemile pożegnałem się z moją Polską, czas spędzić noc na lotnisku w Dublinie.
Idę się kimnąć tam, gdzie wszyscy opisują, że jest w miarę dobrze: terminal 1 na 1 piętro
obok McDonald's są wygodne fotele, ale zajęte :(
Jest jednak jeden wolny. Staram się zasnąć, ale nic z tego...
I tak zamiast spać całą noc, wiercę się, raz nogi na plecaku, potem plecak pod głową...
W mordę jeża – 2 w nocy... 4 rano... No nareszcie coraz bliżej do 8. Koło 6-tej odprawa
– bagaż nadaję do Manili.
Ale wcześniej transfer w Abu Dhabi.
Wsiadam w samolot emirackich linii lotniczych Etihad, bo tymi liniami właśnie przylecę na Filipiny
i wylecę do Polski (10 kg + 30 kg). Pierwszy raz lecę Etihad, siedzenia wygodne z TV,
masa filmów, muzyki, gier, podgląd z kamer pod pokładem samolotu,
miła obsługa, piwko free, winko free, no to Neronek... fruuuuuu.
Siedzę przy oknie, obok mnie dwa wolne miejsca, ale się wybyczę :)
Kapitan lotu się przedstawia itd... Nagle słyszę i widzę w ekranie modlitwę Allah Akbar... upss,
Boże, gdzie ja i czym ja lecę? Ale spoko, wszystko było OK.

Obrazek


Obrazek


3 – Abu Dhabi – lotnisko:

Przyleciałem.
Jestem na tranzycie w Abu Dhabi.
Już teraz Wam powiem, że dowiedziałem się od kolegi Pawła, z którym widziałem się w Manili na browarku
(on leciał do Chin, ja do Cebu), a informacja jest taka, że dla Polaków od 28 marca zniesiono wizy do Indonezji !
A więc bilety do Azji będą musiały być tańsze niż teraz – poczekamy, zobaczymy.
Na lotnisku od razu rzuca się w oczy masa ludzi z różnych stron świata,
to jedno z największych transferowych lotnisk na świecie.
Jednak jakoś nikt nie chce zostać w Abu Dhabi :)
Ja chyba wiem czemu, a Wy?
Każdy traktuje to lotnisko jedynie jako transfer do innych krajów.
Na lot do Manili muszę czekać w transferze 7 godzin, o 2 w nocy mam lot.
Słyszałem, że jak lot trwa dłużej niż 5 godzin, dostanę kupon na jedzenie.
Tak właśnie się stało – znalazłem gościa, który rozdawał takie kupony.
No tak, ale do wyboru nie mam zbyt wiele, a więc idę do McDonald's: dają mi frytki,
burgera i colę, ale to miłe, że dbają o pasażerów. Jest też taki punkt, gdzie wszyscy
doładowują swoje telefony, ale gniazdek jest za mało.
I tak sobie czekam, chodzę, siadam, wstaję... Jest godz 1-sza, czas już iść...
Ścisk, tłoczno, oj będzie sporo ludzi. Już witam się z Filipińczykami –
sporo ich leci do Manili, a samo lotnisko jest małe.
Jak widać obsługa ma wielki problem, ale znając bogatych Arabów coś tam wymyślą.
Siedzę już w samolocie. Mam lecieć 7 godzin
– tym razem wszystkie miejsca są zajęte.
Łykam tabletkę na sen, bo w końcu trzeba się wyspać, a droga przede mną jeszcze długa.
W Manili mam być o 15, a o 20 autobus do Banaue (10 godzin!).
Jak widzicie więc trasę mam dość ekstremalnie ciężką, ale co robić jak się ma bilet za 1600 zł,
to nie można wybredzać.
Zasypiam...
Do zobaczenia w Manili...

Obrazek


4 – Manila:

No to nareszcie jestem – Welcome Filipiny!
Jestem tu pierwszy raz i już teraz powiem Wam, że nie ostatni.
Ale o tym potem. Przyleciałem na terminal 4, skąd latają także Air Asia i Tiger Air.
Lotnisko jest okropne, małe, brudne itd. Zresztą w Manili są 4 terminale odlegle od siebie
na jakieś parę kilometrów, np. z terminalu 3 na 4 jedzie się jeepneyem jakieś 10 minut.
Dlatego warto przed przylotem i odlotem sprawdzić, z którego terminalu macie swój lot.
Od razu idę wymienić $ – kurs nie jest najlepszy: 1$ – 44 peso.
Wychodzę z lotniska, muszę się dostać na autobus do Banaue liniami Ohayami.
Nie daję się nabrać na taxi spod lotniska – wiem, że na zewnątrz dalej od lotniska
złapię nie za 500 peso a za 300 peso i tak właśnie jest. Wsiadam do białej taxi – starej rozklekotanej Toyoty.
Gościu po chwili automatycznie zamyka drzwi, dziwne uczucie – pytam po co?
Odpowiada mi, że dla bezpieczeństwa, ponieważ będziemy jechać przez jakieś niebezpieczne dzielnice.
Jak się potem okazało (Manilę zwiedzałem przez 3 dni), byłem tam, gdzie nigdy jeszcze
nie widzieli białasów i nigdzie nic złego mnie nie spotkało, ale oczywiście mogło być różnie.
Po 40 minutach (bo były korki) dojechałem na "dworzec autobusowy" Ohayami.
Hmm... dworzec to za dużo powiedziane: 3 stojące obok siebie autobusy i stara rozwalająca się budka z kasą
Kupuję bilet za 450 Peso i o godz. 21-szej mam autobus do Banaue.
W Banaue mam być o 6 rano. Plecak wrzucam do bagażnika autobusu i w drogę oblukać Manilę...
Doszedłem do jakiegoś nocnego marketu ulicznego, kupuję coś z grilla na patyku:
wygląda mi to na jakieś świńskie flaki, nawet zjadliwe – 10 peso (70 gr).
No tak, ale do grilla trzeba wypić jakieś piwko i tu robi się problem, zresztą jak się potem
okazało podobnie było w większości miast i wiosek na Filipinach.
Początkowo wydawało mi się, że oni nie kumają tego, że białasy kochają piwo,
jednak po czasie stwierdzam, że braki piwka na ulicznych straganach to efekt ubóstwa
– ich po prostu nie stać na piwo. Wolą rum za parę groszy 0,5 l – 4 zł i to 80% alk.
Trafiam do jakiejś rozwalającej się budki z chipsami, zabezpieczonej metalową siatką
– uff, jest zimny San Miguel.
Mają tylko dużego – 1 litr – myślę sobie: o kurczę, dam radę?
Siadam sobie na krawężniku przy tym sklepiku, bo oczywiście krzesełek nie mają.
Też tego nie kumam – dlaczego? Od razu robi się koło mnie małe zbiegowisko:
otóż okazało się, że jestem w dzielnicy tzw. "slumsów".
Pytają mnie, co ja tu robię, skąd jestem, że tutaj nigdy nie było białasów.
Lekki dreszcz mnie przeszedł, ale co tam.
Widać, że ludzie są mili, nie widziałem w nich żadnej agresji, a jak powiedziałem im, że jestem z Polski,
to od razu zrobiło się miło i wesoło.
Powtarzali wciąż, że Jan Paweł II i że oni kochają go do dziś. No tak, ale czas wracać.
Jest godz. 20. Zabłądziłem...
Tak tak, proszę się nie śmiać: uliczki tutaj są ciemne, raz szerokie, raz wąskie, pełne biegających
na boso brudnych, niczyich dzieci.
Niektóre z nich już nawet śpią gdzieś na szarych brudnych chodnikach, przykryte jakimiś szmatami.
Rozdałem im kredki i farbki do malowania, może chociaż trochę pokolorują sobie te swoje biedne,
szare dzieciństwo.
Za godzinę mam odjazd autobusu, a ja... nadal nie wiem, gdzie dokładnie jestem.
Ale skąd ma się przyjaciół spod budki z piwem, jeden z nich widział mnie wcześniej przed sklepikiem,
cierpliwie czekał, aż dokończę browarka, a że miał swoją rikszę i wiedział gdzie jest Ohayami Bus,
to nie zastanawiałem się wiele. Po 20 minutach byłem na dworcu.
Dałem mu 50 peso (3,50 zł) i już spokojnie siedziałem w autobusie.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Manila filmik :



5 – Banaue:

Jest 6 rano, autobus szczęśliwe dojechał do Banaue.
Towarzyszka mojej podróży, Rosjanka Katia, oj ta to mogła wypić – Żubróweczka
jej smakowała, aż w końcu to ja zasnąłem, a ona... ona MP3 słuchała.
Przystanek w Banaue jest zaraz przy punkcie informacji turystycznej, gdzie wszyscy
wychodzą i kupują bilet – opłatę klimatyczną za 20 peso. Biorę plecak, idę w dół do centrum.
Widać je już z góry. Katia też idzie, potem znika mi jak kamfora,
ale że Banaue to małe miasteczko, bez problemu później się odnajdujemy.
Od razu jestem zachwycony widokami i miejscem. Banaue – kocham takie klimaty – oj, będzie dobrze! :)
Banaue to praktycznie jedna długa ulica, gdzie w centrum na placu stoją kolorowe jeepneye i masa tri–cyklów.
Wkoło mały market. Na dole w jednym z budynków jest market, gdzie kupicie wszystko:
od szczotki do zębów po mięso i balut.
No tak, ale jest wcześnie rano – 6:30 i pomimo niespania już drugi dzień od wyjazdu z Polski, nie zamierzam
jednak nocować w Banaue, ale jechać dalej do Sagady.
Pytam się, który jeepney jedzie do Sagady.
Okazuje się, że jest jeden, ale czeka aż się wypełni chętnymi. Już jednego mają – mnie.
Dowiaduję się, że po 2 godz. będę miał przesiadkę w Bontoc na innego jeepneya.
Kupuję bilet do Bontoc – 150 peso + 80 peso do Sagady, wrzucam plecak na dach jeepneya i idę na kawę, ona zawsze
z rana jest najlepsza. Koło 8 rano już siedzę w środku –
ja, dwóch Francuzów, Włoch z Włoszką i Serbka –
jedziemy... Ale czad – pierwszy raz w życiu jadę takim cackiem :)
Po 15 min. już jest wesoło.
Francuzi i ich koleżanka Zofia to wesołe duszki, a ja też nie odbiegam od takich klimatów,
a więc otwieram swoją Żubrówkę i mój kieliszek nietłukący z bambusa i zaczynamy śpiewać
różne piosenki.
Nawet "Panie Janie"... po polsku, francusku, włosku, serbsku, aż w końcu dołączyli do nas lekko wstydliwi
Filipińczycy, wesoły jeepney jedzie dalej...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


6 – Bontoc:

Po dwóch godzinach w Bontoc musimy przenieść się do innego jeepneya.
Wsiadamy i wszyscy razem jedziemy w tym samym kierunku – do Sagady.
Tym razem ja i Zofia siadamy na dachu...
O kurczątko, chyba za mocno zaszalałem – miałem pietra.
W końcu mało nie ważę, a rzuca jak na diabelskim młynie.
Zakręt za zakrętem... oooooo nie nie... tupię mocno nogą w dach i schodzę do środka,
nie chcę na początku mojej przygody z Filipinami dzwonić do Generali – wolę śpiewać z nimi na dole.
Zofia jednak dzielnie wytrzymała 2 godziny na dachu.
Godzinę przed Sagadą widzimy daleko w przepaściach kompletnie rozwalony autobus linii Florida,
gdzie 4 tygodnie wcześniej zginęły 24 osoby, pamiętam to smutne wydarzenie jeszcze z TVN 24.
Góry tutaj są ogromne, a drogi kręte.
Wszędzie istnieje ryzyko, że albo jakiś kamień spadnie, albo to my spadniemy z nim w ogromną przepaść.
Lepiej nie patrzeć w dół...

Obrazek


7 – Sagada:

Po 4 godzinach od Banaue jestem w Sagadzie.
Muszę od razu zaznaczyć, że jak dla mnie Sagada jest dużo ciekawszym miejscem
na nocleg niż Banaue – dlaczego?
Postaram się Wam to wytłumaczyć w dalszym ciągu mojej relacji.
Biorę plecak z dachu, każdy z naszego wesołego jeepneya się żegna i każdy idzie w swoją drogę szukać noclegów
, ale wszyscy wiemy, że wieczorem gdzieś się zobaczymy, bo przecież Sagada to nie miasto,
ale maleńka wioska.
Nikt z tubylców nie stoi koło nas z kartkami ofert na nocleg – dziwne...
bo w Azji południowo-wschodniej miałbym już chyba z 10 ofert, a tu nic.
No dobrze, zaczynam szukać noclegu. Wchodzę do puktu informacji turystycznej.
Pani poleca mi jakiś nocleg za 1000 peso, że fajny.
Ja jej mówię: no nie nie, kobitko, ja jestem z Polski, szukam tańszego, ale że od 2 dni po wylocie z Polski
nie spałem, to też nie chciałbym nocować w jakiejś dziurze.
Po chwili zastanowienia się mówi mi, że jest taki na górce, z fajnym widoczkiem
za 650 peso, WC, TV, AC i że czyściutko.
Idę tam – to Valley View Inn, oglądam pokój, bez dłuższego zastanawiania się biorę!
Naprawdę bardzo czysto, zresztą sami zobaczcie, i widok z tarasu przepiękny.
Biorę prysznic – woda ciepła :) Uf, jak fajnie... dwa dni męczarni i w końcu na miejscu!

Teraz mogę już powiedzieć: WELCOME Philippines!

Rozpakowałem cały plecak, wszystkie prezenty z Polski, czekolady gorzkie zawinięte sreberkiem
wytrzymały trudy podróży – ani trochę się nie rozpuściły.
Flaga i szalik z Polski także w dobrym stanie :)
Kredki, farbki, mydełka jabłkowe z Biedronki itd...
Pewnie myślicie – po co ja to targałem?
Taki już jestem: zawsze przy wylocie z Polski zabieram pamiątki i rozdaję je w czasie podróży
biednym ludziom, ulicznym dzieciakom biegających boso na ulicach.
To miłe widzieć uśmiech na twarzy tych ludzi, wiem że nie przelewa im się, że ciężko harują na życie,
dlatego to dla mnie takie ważne!

Obrazek


Obrazek


8 – Sagada – Echo Valley i podziemne przejście między
jaskinią Lumiang i Sumaging z przewodnikiem:

Wykąpany idę oglądać Sagadę. Aby nie marnować cennego czasu, idę najpierw do Echo Valley,
gdzie na skałach wiszą trumny, w taki sposób ludzie z plemiona Ifugao chowali zmarłych.
Najpierw przechodzę obok kościoła, potem przez cmentarz, aż w końcu dochodzę ścieżkami
do miejsca, gdzie wiszą trumny i jakieś doczepione do nich krzesło,
dziwne jest to miejsce, jakbym był w jakimś matriksie.
Potem jeszcze widziałem podobne trumny w drodze do jaskiń, ale o tym powiem Wam potem.
Wieczorem zaczynam szukać jakiejś nocnej knajpki z muzyką i piwkiem, a tu...
nic, totalnie nic!
Nie wierzę, ale też i nie daję za wygraną i szukam dalej.
Po chwili patrzę: jest na górce mały baraczek z zamkniętymi futrynami oknami, oblepiony zdjęciami reggae,
ktoś wchodzi, idę za nim, a tu... Hello Darek!!!
No proszę – wesoły jeepney zajechał do baru:)
Wszyscy już tam byli, też dużo się naszukali, aby w końcu znaleźć jeden i tylko jeden night bar w Sagadzie.
Siadam koło Włochów, zamawiam piwko Red Horse – 60 peso za 0,5 l, jest muza, jest piwo, są przyjaciele,
jest cool, aż tu nagle...
Pod okna baru na krótkim sygnale podjeżdża policja, barman w popłochu gasi światło
i gestem palca na ustach ucisza wszystkich.
Ciszzzzzzaaaaaaaa... patrzę na zegarek – jest 23:30 – o co chodzi?
Nie kumam...
Po chwili barman zapala świeczki na stole i mówi, że zero muzy :(
No tak, ale wesoły jeepney musi śpiewać dalej.
Wpadłem chyba na genialny pomysł. Wyciągam swój telefon, kładę go na stół, włączam MP3
i już wszyscy się cieszą – nawet barman był zadowolony, a ja jeszcze bardziej, bo oprócz Adeli
czy M. Buble posłuchali naszej polskiej muzy. Balkanica podobała się chyba najbardziej :)
No tak, ale nawet telefon ma swój koniec – bateria się wyczerpała.
Czas spadać. Żegnam się z przyjaciółmi: See you...
Idę spać – rano w planach jaskinie i 3 godziny czołgania się się po śliskich jak mydło skałach,
wdrapywania się na nie, ale całe szczęście z przewodnikiem.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że będzie to dla mnie najbardziej ekstremalna wyprawa
w nieznaną ciemność ogromnych jaskiń Sagady.
Nie wiedziałem też, że o mało nie zostałbym tam na stałe w małej dziurze, a swoje buty gdzieś w drodze zgubię
... Ale o tym za chwilę...
Rano wstałem już o 7 – tak tak, nie jestem z tych co śpią do 12-tej.
Nie wyobrażam sobie, jak można tak gnić do południa. Idę szukać wyprawy do przejścia między
jaskinią Lumiang i Sumaging, ale tylko z przewodnikiem. W Sagadzie są dwa takie punkty dla turystów.
Pierwszy – ten przy rynku – największy punkt informacji turystycznej ma niezbyt dobre ceny.
Idę dalej, w dół jakieś 300 m po prawej stronie jest biały, niewielki budynek,
gdzie pytam się o cenę takiej wyprawy: Single? Yes. 1200 peso za 3 godziny z przewodnikiem.
Nie nie, to proszę mnie dokooptować do grupy. OK, ale musisz tu stać i czekać, jak ktoś będzie
zamawiał wyprawę, to wtedy się załapiesz, OK? OK.
Pogoda dziś piękna – słońce od rana, błękitne niebo, nie wiem, jaka temperatura, ale 26 st. to pewnie jest.
Kupuję wodę – 1 litr za 30 peso. Siadam na schodach, nogi wyciągam na ulicę, bo dość wąsko
i jak kot w Słońcu grzeję swoje ciało – jest fajnie :)
Długo nie czekałem – podchodzi dwóch Kanadyjczyków. Yes! Yes! Jun Calestino z synem – Kanadyjczyk,
ale urodzony Filipińczyk.
Idziemy do jaskiń z przewodnikiem Carlo, na koniec mam zapłacić 400 peso – to super cena :)
Dochodzimy do jaskiń – wcześniej parę fotek przy wiszących trumnach, z niektórych z nich
wystają kości... upssss..., są tam duże i maleńkie drewniane trumny –
to miejsce jest dużo ciekawsze od Echo Valley. Idziemy dalej w dół, coraz ciemniej.
Carlo zapala lampę naftową. Wszyscy idą gdzieś dalej, my skręcamy w jakąś wąską szczelinę –
robi się coraz ciaśniej, nagle wąska i głęboka dziura w skale. Carlo wchodzi tam pierwszy, zarzuca linę.
Kanadyjczycy pierwsi wchodzą – strasznie wąsko, nie dam rady. Oni już są na dole, teraz ja...
Patrzę w dziurę – o w mordę jeża: 3 m w dół na linie, nieeeee, ja przecież mam prawie 100 kg!
Jak ja przecisnę się przez tę chyba 60 cm dziurę? Wtedy myślę sobie: kurcze ile ja mam w pasie???
Ale dość tego – jedna noga już weszła, druga też, rękami trzymam się liny, pomału przeciskam
się w dół, aż nagle – kurczę blade, nie mogę dalej, na biodrach i na brzuchu się zatrzymałem...
Jun ciągnie mnie za jedną nogę, Carlo za drugą – nie lada ubaw ze mnie mieli, ale mi do śmiechu nie było,
już miałem się cofać, ale udało się – prześliznąłem się! Uffff...
Brzuch sobie lekko podrapałem, a portki trochę pękły, ale szczęśliwy byłem, że już jestem w jaskini.
Nie wiedziałem jeszcze, że to tylko pryszczyk w porównaniu z tym, co mnie czeka dalej...
Patrzę w górę na tą dziurę, ale ze mnie poeta :)
I mówię sobie: No cóż, Neronek, nie masz już powrotu, musisz iść dalej...
Idę dalej... Nie będę Was zanudzał, co gdzie i jak było dalej.
Powiem Wam tylko: było ciężko, nawet buty zgubiłem, ale oczywiście Carlo cofnął się z lampą i je odnalazł.
Były wspinaczki na linach, ślizganie się na dupsku po mokrych kamieniach, były nietoperze,
które obsrywały mnie, chyba tylko na szczęście, i były cudowne, piękne, błyszczące raz w złocie,
raz w srebrze stalaktyty i stalagmity.
Takie cuda widziałem pierwszy raz w życiu.
Po 3 godzinach drogi podziemną rzeką, dość płytką, doszedłem do centrum jaskini, gdzie znajdują się
chyba najpiękniejsze stalagmity.
Ogromne, złote, błyszczące wkoło naturalne baseny pełne zimnej, ale krystalicznie czystej wody.
Wszędzie widać turystów – to ci, którym nie chciało się tu dotrzeć okrężną drogą jak ja, ale zeszli w 30 minut,
praktycznie nie męcząc się wcale.
Ale za to ja byłem cały w skowronkach, szczęśliwy że udało mi się przejść jaskinię cało, choć z
małymi zadrapaniami na brzuchu i kolanach a także rozwalonymi portkami, ale się udało!
"Jasność, widzę jasność" – krzyczę, ale nikt nic nie kuma, o co mi chodzi, no bo niby skąd :)
Wyszliśmy razem z przewodnikiem na zewnątrz. Piękne Słońce nadal świeciło, niebo było błękitne,
a pola ryżowe w tym Słońcu wyglądały tak pięknie zielono, jak wielkanocna trawka, a na niej świąteczny
zajączek.
Szczęśliwy mówię wszystkim, że stawiam kolejkę, teraz idziemy na zasłużonego Sam Miguela.
I tak minął kolejny dzień w pięknym miasteczku Sagada.
Po powrocie do hoteliku od razu prysznic. Po drodze spotkałem Zofię –
mówi mi, że wraca właśnie z masażu i że za jedyne 300 peso – 23 zł – i to aż 2 godziny!! Katrin –
bo tak miała na imię masażystka –
bardzo dobrze masuje :) I że masaż filipiński podobny jest do szwedzkiego –
no tak, z tym że ja nie znam ani tego, ani tego. Mówię jej że tajski, laotański to znam, że jest fajny.
Zofia mówi mi, że tajski jest za bardzo ugniatający, że ten jest łagodny.
Oczywiście, że idę po takim dniu koniecznie!
Jak się okazuje, w Sagada jest tylko jedna masażystka – to właśnie Katrin.
Uwierzcie mi, ugniatała mnie tak delikatnie, że byłem chyba w siódmym niebie, równe 2 godziny
razem z masażem głowy. Po wyjściu czułem się, jak nówka nierdzewka, jak nowo narodzony –
to było mi potrzebne!
Wieczorkiem wpadłem ponownie do znanej mi już knajpki reggae i znowu ten sam scenariusz –
nie będę go opisywał, bo już wiecie, co i jak. Rano czas się pakować –
jest niedziela, 6:30 msza święta, ludzi w Sagadzie dużo więcej. Jeepneye czekają na placu –
czas wracać do Banaue.
Kupuję bilet, jest tańszy Sagada – Bontoc – Banaue: cena 40 + 120 peso.
Będę tęsknił za klimatem tego pięknego spokojnego miasteczka. Do zobaczenia, Sagado.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


9 – Banaue – powrót:

Po 4 godzinach, z przesiadką w Bontoc, dotarłem ponownie do Banaue.
Jeepneye kończą i zaczynają swoje kursy na placu w Banaue.
Biorę plecak, idę do już wcześniej przeze mnie ustalonego miejsca noclegu, do
Peoples Lodge and Restaurant.
To dość duży hotelik, ale lekko obskurny – za pokój z czystą pościelą, z lekko zniszczonym
WC, bez okien, płacę 600 peso (40 zł). No tak, ale nie mam większego wyboru –
w Banaue są jeszcze inne hoteliki, ale ceny to 1000 peso.
Zresztą, ten jest nawet fajny, bo ma piękny, duży taras z widokiem na całe Banaue i dużą restaurację.
Podają tam chyba najsmaczniejsze posiłki, jak potem zauważyłem przychodzili na nie nie tylko ci,
którzy nocowali tutaj, ale także goście z innych hotelików.
Ceny nie są niskie jak na Filipiny, śniadanie to koszt 150 Peso.
Do wszystkiego podają fioletowy ryż. Zastanawiałem się, czemu ma taki nieciekawy kolor.
Teraz już wiem: to jest czarny ryż – jeżeli go filtrujemy będzie miał kolor fioletowy.
Ja tam wolę ten tajski, kleisty :)
W Banaue nigdzie nie kupicie piwa większego niż 0,33 ltr (50 peso).
Smażona ryba + ryż to koszt 170 peso, czyli nie tak tanio.
Lepiej udać się 200 m na plac i kupić za jedyne 30 peso hamburgera (nawet zjadliwy)
lub coś z grilla za 10 peso, albo pączka (od 5 do 10 peso), smaczne.
A dla smakoszy jaj polecam balut – najlepiej ten 7-dniowy.
Smakowałem go w El Nido, ale o tym opowiem Wam potem.
Zastanawiałem się wcześniej, w jaki sposób mam zobaczyć Batad i wodospad Tappiya.
Początkowo chciałem samemu tak normalnie z kopyta iść do Batad i chyba tylko zmęczenie
długą podróżą z Polski (2 dni), a także obolałe kości z włóczęgi po jaskiniach Sagady,
każą mi wykupić za 500 peso wyprawę od godz. 8:30 do 16–tej.
Zresztą, nie będę się już męczył – tak sobie początkowo myślałem, ale jednak nie,
dostałem kolejnego kopa .

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


10 – Batad – pola ryżowe i wodospad Tappiya:

Najpierw dojechaliśmy busem do punktu skąd wszyscy idziemy do Batad.
Patrzymy w dół, w stronę Batad – ogromna mgła. No tak – myślę sobie – dupa blada, nic z tego,
widoków pięknych pól ryżowych nie zobaczę, ale przewodnik się śmieje i uspakaja nas,
że będzie wszystko OK!
Jest godz 9.30. Schodzimy w dół i tak ciągle w dół i w dół... po 30 min. myślę sobie:
jak będę wyglądał wracając ?
Po chwili mgła osiada, oczom naszym ukazują się przepiękne pola ryżowe, ale przewodnik mówi nam,
że to nie są jeszcze te najpiękniejsze. Idziemy dalej i dalej w dół...
Aż w końcu z góry widać maleńką, spokojną wioskę, otoczoną polami ryżowymi i cudowny widok –
to właśnie jest Batad. Schodzimy do wioski.
Mały odpoczynek, dwie osoby mają plecak – będą tu nocować. Jest tam parę noclegów,
wszystkie są u rodzin.
Pytałem o ceny – od 300 peso za noc. Jest szkoła, jest też kościół i widoki takie, że zaczynam żałować
tego, że nocleg mam w Banaue, a nie tu w Batad.
No tak, tylko ten pomykający szybko czas sprawia, że gdybym tylko miał go więcej,
z pewnością zostałbym tu na minimum dwie noce.
Mam dla Was, kochani, radę: nie warto nocować w Banaue, ale właśnie tutaj, w Batad.
Warto trochę się pomęczyć z plecakiem, ale gwarantuję, że będziecie zadowoleni z pobytu w Batad!
Po małym odpoczynku idziemy dalej, tym razem dróżkami dzielącymi pola ryżowe.
Dopiero tam czuje się tę wielkość pól ryżowych. Od razu przypominam sobie moje ukochane
miejsce na Ziemi – Yangshuo w Chinach.
Co jakiś czas widać pracujących ludzi sądzących zielony ryż – strasznie ciężka to praca, ciągle w błocie.
Cisza tu, jak makiem zasiał – a raczej ryżem zasiał.
Piękną soczystą zieleń widać dopiero, jak Słońce mocniej zaświeci, wtedy robi się jak w bajce...
A my idziemy dalej, raz w górę, raz w dół do wodospadu Tappiya, więcej w dół, niż w górę –
aj, będzie ciężki powrót...
Po 30 min. docieramy do wodospadu – z daleka wygląda na duży, z bliska chyba jest jeszcze większy.
Jest tam bardzo miło i tak świeżo pachnie przyrodą, to właśnie od dzikiej zieleni
porośniętej na skałach obok spływającego wodospadu. Raczej nikt się nie kąpie –
zimna woda, jednak tak krystalicznie czysta, że wypiłbym ją, jak smok wawelski Wisłę.
Posiedziałem, odpoczywałem na kamieniach pod wodospadem, wsłuchując się w szum wodospadu Tappiya.
Nie chciałem myśleć o tym, że w drodze powrotnej będę szedł 2-2,5 godz. ciągle w górę!
Pytam więc przewodnika, czy może jest w okolicy jakiś śmigłowiec? Zapłacę!
Gościu bardzo sympatyczny, chudy jak tyczka, śmieje się od ucha do ucha i daje mi duży kij do podpórki.
No kurczątko, że też nie pomyślałem o tym wcześniej...
Nie oglądam się za siebie, idę śmiało do góry, śmigłowiec i tak nie przyleci.
Pytałem się dyskretnie przewodnika, ilu białasów poległo tutaj w tych przepaściach,
bo stromo tutaj jak diabli, odpowiedział mi po cichu: 8 osób.
Wystarczy mała nieuwaga, małe zachwianie i lecisz chłopie w dół... albo kobieto lecisz w dół.
To nie są żarty, trzeba uważać. Ale też nie można przesadzać, ważne są dobre buty,
bo tutaj kamień na kamieniu i dużo humoru, bo to sprawia, że nie czujemy trudów zmęczenia podróżą –
to najlepsze lekarstwo. I tak doczołgałem się do punktu wyjścia, a tam nadal mgła.
Wsiadamy w busa, jedziemy z powrotem do Banaue. Jest godzina 15-ta.
No tak, ale na drodze raz są roboty drogowe, a raz jakieś kamienie wtoczyły się na drogę, trzeba czekać...
Nagle widzimy wypadek – młody chłopak leży nieprzytomny na drodze pełnej kamieni...
Drugi zwija się z bólu, ich motor jest roztrzaskany.
Kierowca i przewodnik wyskakują na pomoc z busa.
Podbiegam i ja im pomóc. Zakrwawiona twarz chłopaka nie daje odznak życia.
Przewodnik bierze go za ramię, ja za nogi i ostrożnie kładziemy go do busa.
Dwóch Niemców i reszta osób w busie robi dla niego miejsce.
Dzwonią gdzieś do najbliższej wsi – tam jest podobno jakiś lekarz.
Po 10 minutach słyszę, jak chłopak odzyskuje przytomność, ale strasznie krzyczy –
widać, że z bólu. Uspakajają go wszyscy, ale to nic nie daje. Zaczyna się rzucać –
to pewnie taki szok.
Zbliżamy się do wsi, skąd zabierają chłopaka dalej... Uff – myślę sobie –
całe szczęście, że żyje! Po 16-tej dojechaliśmy szczęśliwe do Banaue.
Na dziś starczy wrażeń – idę coś wciągnąć na ruszt, ale wcześniej mocna kawa.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


11 – Banaue – Ostatni dzień, Banaue View Point i plemię Ifugao:

Dziś już ostatni dzień – pomału czas żegnać się z północnym Filipinami.
Wstałem dziś koło 8 rano – generalnie jestem z tych, co wstają z kurami, nie potrafię spać dłużej niż do 8-ej –
to dla mnie maks.
Poszedłem na rynek, nie chciałem zjeść śniadania w hoteliku, ale usiąść gdzieś, wypić czarną,
mocną kawę i zagryźć pączkiem. Zauważyłem, że takie filipińskie cukiernie mają tutaj duże wzięcie.
Ludzie kochają tutaj pączki, ciastka, bułki...
Prawdziwego naszego chleba niestety nie ma, są jedynie różnego rodzaju tosty, których nie cierpię.
Kawę kupuję gdzieś na rynku. Siadam sobie pod jakąś strzechą, popijam kawę, zagryzam pączkiem.
Ot, takie dziś mam śniadanko...
Aż nagle patrzę, a obok mnie jest kosz-spłuczka, gdzie żujący
tzw. betel (taki dopalacz – liść palmowy z wapnem i czerwonymi pestkami palmy)
wypluwają kulturalnie do kosza to, co przeżuli. No tak, ale czemu teraz tu przy moim śniadaniu.
Ale dobrze że jest kosz, bo w Birmie betel wypluwają dokładnie wszędzie –
ulice, chodniki, dworce są zaśmiecone czerwoną śliną.
Jest 9–ta rano. Idę do góry schodami, skąd przyjechałem do Banaue, aby sprawdzić czy bilet powrotny,
który już wcześniej kupiłem w Manili (450 peso) jest ważny.
Podchodzę do drewnianej, starej budki. Autobus linii Ohayami już tam jest, pokazuję bilet.
Pani mówi mi, że wszystko OK i że mam tu być o 19-tej.
Dowiaduję się także, że w autobusach tych jest Wi-Fi i jak się potem okazało, nawet nieźle pomyka.
No tak, ale czasu mam dużo. Oddaję w hoteliku do przechowalni swój bagaż za friko.
Biorę tricykla – taki motorek, którym jeździł Hans Kloss – za 50 peso.
Wsiadam, jadę w górę na View Point obejrzeć najstarsze na świecie, 2000-letnie pola ryżowe i
spotkać się z plemieniem Ifugao – gospodarzami tych ziem i pól.
Droga jest bardzo dobra, ciągle w górę, ale po asfalcie, po 20 minutach jestem na miejscu.
Witają mnie ludzie z plemienia Ifugao. Siadam sobie koło nich.
Wiem, że żyją z białasów, a że białasów tam dziś jak na lekarstwo, daję im 20 peso,
a potem na koniec jeszcze 20 peso.
Robię sobie z nimi parę fotek, pan gra mi na fujarce, znaczy się na swojej drewnianej fujarce
coś tam gra :) Idę na taras i siadam z wrażenia na dupie – ale widok, w mordę jeża!
Piękne miejsce!
I tak sobie siedziałem chyba ze 2 godziny.
Czasami mgła przykrywała pola, a czasami Słońce oświecało soczystą zieleń pól ryżowych –
żyć, nie umierać! Rozleniwiłem się troszkę, nie chciało mi się iść tam na pola ryżowe, wolałem oglądać je z góry.
Dość już nachodziłem się w Batad.
Czas wracać do Banaue. Pomału zaczynam schodzić w dół – no, to to ja lubię:
asfalt, piękne widoki i tylko spokojnie w dół sobie schodzę.
Po drodze spotykam pana z dzidą z plemienia Ifugao – zostały mu tylko 3 zęby, ale dzielnie się trzyma.
Dalej wchodzę do przydrożnego sklepiku, kupuję zielone mango, siadam, rozmawiam sobie z ludźmi
generalnie o wszystkim...
Jeszcze tylko kupuję jakieś drewniane małe figurki strugane przez starszego dziadka przy ulicy,
smakuję suszoną kawę i dalej...
Tak po 3 godzinach jestem ponownie w Banaue.
Ostatki w Banaue: o godzinie 18–tej kupuję ostatniego w Banaue San Miguela, siadam na tarasie
w hoteliku, ostatnie spojrzenia na pola ryżowe... Biorę plecak, idę schodami do góry.
Autobus Ohayami już czeka, nawet dwa, bo jak się okazało dostawili drugi.
Wsiadam, jest godz 19–ta, rano o godz. 5-tej mam być w Manili.
Do zobaczenia w Manili...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Koniec cz 1

Część 2 ( 4 ) Filipiny Centralne - Cebu , Bohol , Tagbilaran , Baclayon , Pamilacan

12- Po 9 godz jazdy z Banaue wreszcie jestem w Manili na dworcu autobusowym Ohayami .
Podróż przebiegła spokojnie choć raczej nudno spałem całą drogę ...
Jest 5 rano słońce pomalutku i nieśmiało zaczyna wychodzić na dzień .
Razem z Hiszpanem i jego świeżo upieczoną żoną bierzemy białe taxi .
Uzgodniliśmy 300 Peso kierowca trochę kręcił nosem ale nie miał wyjścia .
Ja jadę na terminal 4 skąd dalej liniami Tiger Air polecę do Cebu ,
oni zakręceni jak słoik od dżemu , nie kumają z jakiego terminalu ich samolot odlatuje .
W Manili są 4 Terminale odległe od siebie o parę km
Dlatego ważne jest aby wcześniej dowiedzieć się z jakiego
terminalu odlatuje Wasz samolot .
Najgorsze terminale bez klimy itd to 4 i 1 :
Terminal 4 / Air Asia , Tiger Air /
Terminal 1 / Etihad , Emirates , China , Quatar /
Terminal 3 / Pacyfic / to nówka nierdzewka czysty z pełną klimą itd.. /

Po 20 min dotarliśmy do terminalu 4 wysiadam płacę 100 Peso ,
jak się okazuje oni jadą dalej na terminal 3 .
Lukam na bilet o której mam lot ?
No tak dopiero 12.10 , po chwili dowiaduje się , że jednak jeszcze dłużej bo 15.30
Ok , ale co mam zrobić z bagażem , na terminalu nie ma przechowalni !
W końcu w jakimś biurze proszę o zgodę aby zostawić bagaż płace im
50 Peso zadowoleni :) uff ja także .
O godz 10 umówiłem się na terminalu 3 z Pawłem
Polakiem który chciał się ze mną zobaczyć
Wracał właśnie z Mindanao a o 14 miał lot do Chin .
Jest 7 rano idę w stronę jakiegoś bliżej nie znanego mi marketu ulicznego
Wcześniej przed mostem stoją jeepney , skąd potem udam się na terminal 4 zobaczyć się z Pawłem .
Dochodzę do ulicznego marketu oczom i uszom nie wierzę ...
hałas smród spalin , masa dosłownie masa kolorowych jeepney .
Idę sobie gdzieś środkiem ulicy , dziwne się czuję ... myślę sobie :
Welcome Manila Neronek !
Nie spotkałem nigdzie białasów miałem wrażenie że jestem tam tylko ja jeden .
Aparat na szyję i w drogę ... to właśnie jest przygoda i to właśnie kocham :
tropikalne owoce , warzywa mało mi znane , ludzie śmiejący się do mnie ,
każdy chce aby zrobić mu fotkę ...
Czy nadal macie jakieś wątpliwości dlaczego zawsze w podróże wybieram się sam ?
Koło 9 wsiadłem w jeepnay płacę 5 Peso , 10 min i dojechałem do terminalu 4 .
Właśnie wylądował samolot z Pawłem , znaliśmy się jedynie z Facebooka .
Chcieliśmy opuścić terminal 4 i iść gdzieś na zewnątrz na jakieś zimne piwko .
No tak ale to nie jest takie łatwe musielibyśmy sporo czasu stracić aby gdzieś chociaż
przy ulicznym sklepiku usiąść i porozmawiać .
Postanawiamy zostać na terminalu , tym bardziej że Paweł miał duży plecak ,
jest gorąco a tutaj jak już pisałem jest nowy ładny klimatyzowany terminal .
Siadamy kupujemy puszkowego zimnego San Miquel 0,33l 40 Peso , jeden potem drugi ....
sporo dyskutowaliśmy o Filipinach .
Paweł jest już rok w podróży , szczęściarz :)
Zakochany w dalekich południowych Filipinach w Mindanao .
Sporo się od niego dowiedziałem , za rok jak Bozia da zdrówko i kasiorę chciałbym także
zobaczyć Mindanao łącząc swoją podróż koniecznie z Pamilacan Island .
No tak ale czas szybko płynie , tak samo jak to nasze zimne San Miquel ....
czas wracać na terminal 3 .
Wracam do pkt skąd przyjechałem wsiadam w pierdzącego jeepney i po 15 min jestem na lotnisku .
Jeszcze mała czarna kawa , odbieram plecak idę na odprawę ...
Jak się okazuje w Manili są zniesione opłaty lotniskowe bynajmniej nie ma ich na
terminale 3 i 1 / tylko na międzynarodowe loty /
Wsiadam w Tiger Air i lecę do Cebu...
Lot tak szybko minął że nawet nie zdążyłem oka zmrużyć .
Wysiadam z samolotu jest godz 17 szybko opuszczam lotnisko szukam Taxi ,
ponieważ ostatni prom do Tagbilaram mam o 18.35 a biletu jeszcze nie mam .
Zaraz przy wyjściu staję w długiej kolejce do białej taxi .
Spoko nie było przekrętów , każdy mówi gdzie jedzie i dostaje bilecik z nazwą miejsca dokąd się udaje
Zaraz po wejściu do Taxi kierowca sam włącza Taxometr .
Po 25 min jestem w porcie Cebu .
Kierowcy płacę 200 Peso , zatrzymał się przy kasie biletowej a więc nie miałem problemów z zakupem
biletu do Tagbilram.
Wybieram Oceanjet od razu kupuję powrotny na 17 .03 godz 7.30 rano , płacę 400 +400 Peso .
Szczęśliwy że udało mi się zdążyć na czas idę do portu .
A tu kontrola za kontrolą jak na lotnisku , muszę wykupić opłatę portową 25 Peso + 50 Peso
za bagaż siadam i cierpliwie czekam na prom ....
jakiś niewidomy zespół przygrywa tak głośno że uszy więdną .
Jest już ciemno wsiadam do promu uff za 2 godz będę w Tagbilaram mam tylko
nadzieję że jakiś nocleg tam znajdę ....

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


13 - Tagbilaran:
Do portu w Tagbilaran dopłynąłem około godz 21–szej. Od razu wsiadam w tricykla, ustalam cenę 50 peso.
Wiem, że powinienem tylko 20 peso, bo centrum jest blisko, ale jest tutaj ciemno jak w... wiecie jak.
Proszę kierowcę, aby znalazł mi jakiś dobry nocleg w centrum do max 600 peso.
Kręci głową, że będzie ciężko. Wsiadam, jedziemy...
Jeden za 700 peso – brak miejsc, jest i drugi, ale chyba zabiłem ich śmiechem: za taką dziurę 1200 peso!
Idę do następnego... jest, no tak, 850 peso – drogo!
Zauważyłem, że nie mam już większego wyboru –
w końcu jadę, lecę, płynę aż z północy z Banaue, to już 27 godzin podróży – lekko mam już dosyć...
OK, nie mam wyjścia – zostaję na noc tutaj. Pokój jest duży, z dużym łożem, z łazienką, TV, AC. Biorę prysznic, jest już 22:30 i idę w miasto...
Generalnie nic ciekawego – ulice puste, ciemne.
Znalazłem w końcu coś z grilla, jakiś kurczak na patyku za 10 peso mały, za 30 peso większy kawałek.
Siadam, proszę o piwko. No bo jak – grill bez browarka? Pani się śmieje, że nie mają piwa... What!?
Tłumaczy coś, że za rogiem jest sklep – idę, jest... Uff, kupuję San Miguela.
Wracam, siadam na jakimś połamanym, plastikowym krześle – nareszcie kolacja.
Wracając do hotelu patrzę, a tu za rogiem jest mała kafejka internetowa –
obskurna, ale w końcu pierwszy raz od 7 dni mam kontakt ze światem.
Patrzę w kompa i oczom nie wierzę, co ten Putin wyrabia...
Będzie III wojna światowa ? Wracać, nie wracać... Wkurzyłem się.
Na razie to ja idę spać. Zobaczę, co jutro dzień przyniesie.
Jutro płynę na maleńką, rajską wysepkę pełną wiejskiego klimatu i rajskiego uroku, ale to jutro...
Dobranoc.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


14 - Baclayon:

Z Tagbilaran do Baclayon pojechałem jeepnayem koło 9-tej rano, 10 peso, 15-20 minut.
Baclayon to stary, zabytkowy, kamienny kościół z 1724 roku, spory bazar i mały port,
skąd koło 11-tej odpłynę na maleńką wyspę Pamilacan.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to właśnie Pamilacan będzie moim numerem 1 na Filipinach!
Po przyjeździe do Baclayon miałem sporo czasu, a więc udałem się dokąd?
No pewnie, że tam, gdzie jest co zjeść – na bazar.
Kupiłem jakiegoś kurczaka z curry, a raczej z kościami tego kurczaka i curry.
Tutaj na Filipinach jedzenie jest podobne do tego w Birmie czy Indiach.
Kurczak podawany jest z kością, która wcześniej przed smażeniem jest tłuczona na parę części.
Twierdzą, że tylko wtedy kurczak jest smaczny... Hmm... no może coś w tym jest.
Tylko to ciągłe cyckanie tego kurczaka jest denerwujące.
A czas sobie płynie banalnie, tik-tak...
No tak, aż nagle widzę, że ktoś mi macha i krzyczy do mnie: Hello Darek!
To był Jojo, czyli Jojomar Mijos – Filipińczyk, student mieszkający na Pamilacan, z którym umówiłem
się tutaj w porcie, aby płynąć na wyspę.
Podchodzę bliżej, patrzę na Jojo, pantofelki wydziergane w tygryska.
Myślę sobie: ladyboy, zresztą i tak wcześniej wiedziałem o tym, ponieważ namiary do niego,
a raczej na wyspę Pamilacan, na której na plaży ma on dwa bungalowy, dała mi Marzena –
koleżanka z podróży po Tajlandii. Marzena – masz u mnie browarka na Khao San w Bangkoku :)
Pozwólcie, że tutaj na chwilkę się zatrzymam:
Nie jestem homofobem, uważam się za osobę bardzo tolerancyjną i nie rozumiem tych,
co tak bardzo nienawidzą takich osób jak Jojo czy innych, jemu podobnych.
Zawsze powtarzam: homofobię się leczy i moim takim lekarstwem dla tych osób byłby samodzielny,
ale nie na koszt Państwa, co najmniej 4-miesięczny pobyt np. w Tajlandii lub Indiach w rodzinach,
w których mieszkają ludzie o innej orientacji seksualnej. Rada moja jest taka: "nie zaglądajcie innym
do łóżka, ten problem da się wyleczyć".
No dobrze, wracamy na ziemię, a raczej do morza południowochińskiego, a jeszcze ściślej do wody.
Jojo zaprowadza mnie do bangki – to taka filipińska łódź z bocznymi pływakami,
które pomagają utrzymać łódź w czasie dużych fal. Wrzucam plecak do bangki, którą pokieruje brat Jojo – Denis.
Płynę sam, ponieważ Jojo zostaje w Tagbilaran na uniwersytecie do piątku.
Potem na weekend wraca do domu na wyspę. Jojo ma 5 braci i 2 siostry i wspaniałą mamę
Elizę i tatę Enasa, ale o nich opowiem Wam potem.
Za łódź płacę 1500 peso, ale już w dwie strony, płynę 1,5 godziny. W oddali widać już maleńką Pamilacan –
okrągła wyspa z pięknymi plażami, białym piaskiem, palmami, bananami, kokosami, rafami,
gdzie gwiazdy i rozgwiazdy spadają z nieba, a rybki Nemo są dokładnie wszędzie.
Woda jest czysta jak kryształ, ale najpiękniejszy jest sam wiejski filipiński klimat Pamilacan.
Mieszka tutaj parę rodzin. Hodują kozy, chude krowy, kury, świnie i koguty –
jak przystało na Filipiny – są wszędzie! Zielona trawa sprawia, że za chwilę zwariuję.
Nie wiem, co wybrać: plaża, trawa...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Oj, ja naprawdę jestem w raju!!

Obrazek


15 - Pamilacan – rajska maleńka wyspa z wiejskim klimatem i cudownymi mieszkańcami:

RAJ.
Każdy go widzi inaczej, ale gdy większość z nas zamknie na chwilę oczy i powie sobie słowo raj, widzi –
no właśnie, co?
Białe lub złote plaże z błękitnym, ciepłym morzem z palmami schylającymi się leniwie ku plaży itd...
I ja właśnie taki raj znalazłem.
To maleńka, okrągła wyspa otoczona pięknymi rafami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem, białym jak mąka babuni piaskiem, pięknymi palmami, cudownymi muszlami na plaży.
Ale przecież w raju można mieszkać, żyć.
To właśnie tutaj jest ta prawdziwa filipińska wieś, jest tu wszystko –
od świń przez kozy, krowy, a kończąc na kogutach.
To wszystko znajduje się na pięknej, zielonej trawie, na której rosną wielkie palmy i małe domki
zbudowane z liści bambusa. A w nich... najwspanialsi ludzie, jakich dotychczas spotkałem!
Nie będę Was zanudzał, jak wyglądał każdy dzień pobytu w moim raju, ale uwierzcie mi – było bosko!
Jak już wcześniej pisałem, bungalow był nowy – jak wyglądał, sami zobaczcie.
Za noc płaciłem tylko 850 peso (60 zł). Uwaga: wliczone było także śniadanie i obiad.
Zawsze był deser, banany, arbuz, ananas...
I kawa w termosie cały dzień, no i woda do picia. Eliza, mama Jojo, bardzo miła Pani,
codzienne z Enasem (jej mężem) przynosili mi na plażę pod taki szałasik śniadanie i obiad.
Owoce morza – tutaj przyznam się, że nie jestem ich fanem –
były codziennie, ryba smażona, jakieś placki ryżowe z rybą.
Trochę głupio się czułem, dlatego poprosiłem ich, że chciałbym jeść u nich w kuchni razem z nimi w ich bungalow.
Oczywiście, że się zgodzili. Nie wiedzieli, że ja w kuchni to wariuję... Kocham gotować i kocham jeść.
Wieczorem powiedziałem Elizie: "Jutro zjecie śniadanie – takie nasze, polskie".
Bardzo się ucieszyli i pytali, co to będzie? Ja im spokojnie: zobaczycie rano, cierpliwości, kochani.
Mówię Elizie, aby na 8 rano w kuchni zostawiła mi: olej, 4 jaja (tylko nie balut),
cebula, pomidor, szczypiorek, sól – no tak, ale oni jej nie mają, ale mają sos sojowy – OK –
pieprz i coś z mięsa. I tu był problem: kiełbasy nie mają, kurczak i świnia są, ale surowe – lodówek nie ma.
Tymczasem jest już godz 21.
Wołam Enasa, Dexter i Jojo i idziemy do jedynego, małego sklepiku, gdzie już siedzi parę osób:
Ethna i jej córka, i kolega Dextera . Mówię im: no to co, po kieliszku? Idę po ostatki mojej żubrówki,
humor nam dopisuje, wódeczka – jak widzę – także... No tak, ale wszystko ma swój koniec... Żubrówka też.
Kolega Dextera poprosił mnie o pustą butelkę po Żubrówce – myślę sobie, no fajna pamiątka :)
Jest nas jakby coraz więcej, w końcu – jak się okazuje – na wyspie jestem z białych tylko ja.
Dzieciaki prawie mi na głowę wchodzą :) Przynoszę pod sklepik przywiezione upominki z Polski i jak
św. Mikołaj zaczynam rozdawać, a to mydełka jabłkowe (jabłka u nich nie rosną, a więc to tak, jak u
nas mydełko
ananasowe – są takie?), a to landrynki, zeszyty, długopisy, farbki itd...
Bardzo się cieszyłem z ich radości, a dzieciaki były tak szczęśliwe, że aż serducho mi z radości bardziej biło.
Miałem także w planach zostawić gdzieś w najpiękniejszym miejscu dużą flagę
Polski z orłem i dać ją komuś dobremu.
Przyniosłem ją z bungalow i od razu bez zastanowienia przekazałem ją Dexterowi.
Chłopak był chyba w siódmym niebie. Wiecie co zrobił? Ucałował ją i poszedł na chwilkę do domu.
Wrócił z drewnianą, ręcznie robioną kolorową rybą –
ściągnął ją ze swojej półki, ponieważ miała ślady lekkiego zużycia, ale to jest mało ważne.
Dał mi ją w prezencie. Nie będę ukrywał, ale miałem kluchę w gardle i łzy w oczach –
to był najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałem: dlatego, że był to prezent dany mi prosto z serca.
Oni naprawdę żyją skromnie, ale serca to mają ze złota!
Denis z kolegą po chwili przynieśli filipiński rum. Oczom nie wierzę: 80% alkoholu!
Moja Żubrówka 40% wygląda przy tym jak... sami wiecie, jak...
Trochę się ucieszyłem, bo myślałem, że ten rum będziemy pić z kieliszka, ale oni robią takie drinki
z taką filipińską mirindą i wiecie co – jest naprawdę smaczne!
I tak sobie siedzimy przed sklepikiem, wesoło słuchamy muzyki z telefonów – raz oni słuchają muzę polską,
raz ja ich – filipińską.
Przesyłamy sobie MP3 przez bluetooth. Ja dostałem taką, którą potem ciągle w Filipinach nuciłem.
To "Esperanza" zespołu April Boy.
Jojo zasnął chyba po 3 drinku, Dexter z kolegą zabrali go do domu, ciężki miał ten tydzień –
szkoła go wykończyła, a wódeczka uśpiła :)
Na Pamilacan prąd jest tylko od 18–6. Największym problemem jest słodka woda –
niestety nie ma jej na Pamilacan. Dlatego muszą ją wozić aż 20 km z Baclayon, ale dzielnie sobie radzą.
Wstałem rano, otwieram drzwi od bungalow – Słońce już wschodzi. Jest tak pięknie, że chce się żyć.
Biorę ręcznik, okularki i idę do morza popływać. Czujecie to...
Wykąpany idę do kuchni Elizy zrobić nasze tradycyjne polskie śniadanie: jajecznica z pomidorami.
Patrzę, a tutaj już grupa dzieciaków czeka na mnie – dowiedzieli się, że będzie występ :)
Wszyscy z zaciekawieniem patrzą, co też im zgotuję na śniadanie...
Eliza oczywiście wszystko starannie przygotowała – na wyspie nie mają nawet butli gazowych,
palą tradycyjnie na ogniu podpalanym suchymi liśćmi bananowca.
Czułem się w kuchni, jak Makłowicz gdzieś w podróży. Jajecznica na pomidorach wyszła smaczna,
Eliza ciągle zastanawiała się, po co mi ten zielony szczypiorek?
Dopiero na koniec, jak nim posypałem jajecznicę, powiedziała aaaaaaaaa...
I tak wszyscy skosztowali: i ci w środku, i ci lukający z okienek i drzwi kuchni. A mnie zaciekawiła suszona,
wisząca w kuchni ośmiornica. Dexter dał mi ją posmakować, ale twarda... nie nie, ja dziękuję.
W ciągu dnia Ethny koleżanka przyniosła do wsi żywą, właśnie wyłowioną ośmiornicę –
obślizłe, wstrętne świństwo – jak można to jeść, jeszcze farbuje. Dowiedziałem się, że na wieczór
będzie ta właśnie ośmiornica i że usmaży ją Eliza.
Zjadłem, ale nie chciałem im robić zawodu, ja naprawdę nie lubię owoców morza, czułem się,
jakbym jadł jakiś masajski laczek z opon samochodowych.
Enas – ojciec Jojo i Dextera – powiedział mi wieczorem, żebym wstał wcześniej o godz. 7-ej,
bo pojadę z Denisem i jego kolegą na delfiny.
Ja tam wolałbym siedzieć na wsi, ale no dobrze, nie odmawiam.
Pytam, ile mam zapłacić: free, zero, nic... no jesteście kochani!
Rano wstałem i jak codziennie wykąpałem się w ciepłym morzu.
Przed bungalow czekała już Eliza ze śniadaniem, potem zaprowadziła mnie do łodzi, tzw. bangki,
gdzie już czekali na mnie Dexter z kolegą. Wsiadam – jadę na delfiny...
Ciężko było je zobaczyć – podobno nie zawsze ma się szczęście.
Ciągle płyniemy po błękicie morza i ciągle w stronę Słońca, ponieważ to dzięki promieniom słońca spadających
do morza znaleźć można pluskające się delfiny.
Mija godzina, dwie, koledzy coś do siebie mówią, ja im tłumaczę: słuchajcie, płyńmy wkoło wyspy,
nic się nie stało, pewnie delfiny mnie nie lubią, a zresztą ja już je widziałem parę razy w
Tajlandii, np. na Ko Phi Phi i po drodze na Ko Lipe.
Opłynęliśmy całą wyspę – to były przepiękne widoki. Tego dnia jeszcze bardziej pokochałem Pamilacan.
Dexter jednak nie dawał za wygraną i chciał płynąć dalej, ale stanowczo powiedziałem NIE –
płyńmy, chłopie, do domu – tam rum czeka.
Uśmiał się i po 3 godz. dopłynęliśmy do brzegu.
Dwie godziny potem Dexter podjechał skuterkiem i zabrał mnie na objazd wyspy na drugą część, tam, gdzie plaża
jest prywatna, gdzie stoi tylko jeden, wielki dom.
Jakiś bogaty gościu go wynajmuje podobno za 700 zł dziennie, myślę sobie: Boże, ja zapłaciłem za swój
bungalow jedynie 60 zł!!
Plaża tam jest piękna i totalnie bezludna – zresztą sami oceńcie, a w tym wielkim domu ani żywej duszy –
chyba z ceną przesadził. Na tej plaży znaleźć można wspaniałe duże, kolorowe muszle.
Po drodze z plaży napotykamy pana, który niósł w koszu czarne jeżowce –
widziałem je w morzu, ale zawsze bałem się je dotykać.
Tym razem wyciągnąłem jednego z kosza – dziwne uczucie.
Denis poprosił o jednego dla mnie, abym posmakował, nie no –
znowu jakieś owoce morza... OK, nie odmówiłem.
W środku jakaś taka żółta masa. Smakowało mi jak słona ikra – nie było to takie złe, podobno
właśnie tak się je je – na żywo.
I tak mijały dni jak z bicza strzelił, czas wracać.
Niedziela rano, spakowany otwieram drzwi bungalow, a tam... wszyscy, których poznałem.
Ale mnie zaskoczyli! Czekali na mnie, aby mnie odprowadzić do łodzi, którą odpłynę do Baclayon.
Idąc, po drodze wszedłem jeszcze do kościoła... Tak tak, tam na wyspie mają kościół, a obok kościoła są
ruiny twierdzy wojsk hiszpańskich Magellana.
Na plaży było mi smutno żegnać się ze wszystkimi – to były najpiękniejsze dni w moim życiu, poznałem
ludzi chociaż biednych, ale ze złotym sercem.
Obiecałem im, że wrócę do nich za rok, a ja nie rzucam słów na wiatr...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Powiedziałem im także, że zawsze będą w moim sercu... Kocham Was.
Z kroplą łzy w oczach odpłynąłem, machając im na pożegnanie...

a tutaj zapraszam Was do mojego kanału na You Tube na filmik z Pamilacan :



16 - Tagbilaran – Bohol:

Wróciłem z Pamilacan łodzią, tzw. bangką, płynąłem 2 godz. Nagle mocno zaczęło wiać.
Huśtało łodzią strasznie, a czarne chmury nad nami sprawiły, że miałem lekkiego pietra.
Widząc jednak uśmiech na twarzy Dextera uspokoiłem się...
Tylko czy ten uśmiech to taka osłona przed tym, co mogłoby się – nie daj Boże – stać, czy też może uśmiech
z tego, że widzi w moich oczach lekki strach? Szczęśliwie dopłynęliśmy do portu w Baclayon.
Dexter i Jojo zaprowadzili mnie do jeepneya, który właśnie podjechał.
Pożegnaliśmy się, obiecałem im, że wrócę na Pamilacan, że słów na wiatr nie rzucam.
Żegnajcie, przyjaciele!
Wsiadam do jeepneya i za 15 peso po 15 minutach jestem już ponownie w Tagbilaran.
Wiedziałem już, że znalezienie taniego noclegu na dobrym poziomie nie będzie łatwe, a że to tylko
jedna noc, wybrałem Miles Pension House w Tagbilaran – 850 peso.
Tutaj chciałbym powiedzieć, że generalnie noclegi na Filipinach to drugie, po wycieczkach,
najdroższe wydatki.
Można taniej, ale warunki wtedy są fatalne – wszystko zależy więc od Was, a raczej od waszego budżetu.
Zostawiam plecak i szybko szukam tricykla, aby dostać się do Corella Bohol:
do rezerwatu tarsierów, czyli najmniejszych ssaków z rodziny naczelnych na świecie!
Uzgodniłem cenę: w dwie strony 350 peso i po 30 min. byłem na miejscu. Kupuję bilet (50 peso) i jadę dalej jakieś 5 minut i już jestem na miejscu.
Dziś pogoda pochmurna, lekko mży deszczyk, ale że to dżungla, więc jest super.
Pokazuję bilet i razem z przewodnikiem idę szukać tarsierków.
Gościu wiedział, gdzie są – ja na pewno bym ich samodzielnie nie odnalazł.
Tarsiery to maleńkie i słodkie małpki, chociaż małpkami nie są. Mam być bardzo cicho –
podchodzę bliżej i bliżej... Nagle... pomału, jakby leniwie, otwiera jedno wielkie oko –
jak mnie zobaczył, to się lekko zląkł, takie miałem odczucie –
a ja przecież spokojny człowiek jestem.
Potem otwiera drugie oko – o kurczę, myślę sobie: on ma oczy większe od głowy :)
Dziwne zwierzątko, ale tak miłe, że chciałbym je chociaż wziąć na ręce, ale niestety nie można :(
Wiecie, że ET z filmu Stevena Spielberga to właśnie mała tarsierka?
Kończyny mają dokładnie takie same, z małymi kuleczkami zamiast paznokci.
I tak sobie robiłem zdjęcia, chodziłem i oglądałem je, były tam także te dopiero co urodzone maleństwa.
Po godzinie wróciłem do Tagbilaran.
Nie chciałem marnować czasu na czekoladowe wzgórza – naczytałem się sporo negatywnych opinii o nich,
a czasu przecież mam jak na lekarstwo. Dlatego popołudnie zostawiłem na zwiedzanie Tagbilaran.

Poszedłem na tradycyjne filipińskie Lechon Manok – czyli taki kurczak z rożna.
Smaczny, ale nie powalił mnie na nogi. Lepszy był ten, który zjadłem w Manili – Lechon Pork.
Jednak co świnia, to świnia, ale o tym opowiem Wam potem. I tak jakoś do wieczora chodziłem
leniwie po Tagbilaran oglądając port, z którego wcześnie rano wypłynę w drogę powrotną do Cebu.
Rano wstałem bardzo wcześnie – o godz 6-tej, ponieważ statek do Cebu miałem o godz. 7-ej, a że
do portu było blisko, więc udałem się pieszo.
Bilet już miałem kupiony wcześniej w Cebu – opłaciłem tylko 50 peso za bagaż oraz
15 peso Tax Port (opłata portowa). Odprawa jest pod ogromnym namiotem – tam siedziałem i
cierpliwie czekałem na statek do Cebu.
W końcu jest.
Pierwszym w tym dniu promem odpłynąłem do Cebu.
Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek
Chiny ,Hongkong , Macao , Tajlandia ,Wietnam ,Laos , Birma
Kambodża , Malezja ,Singapur , Borneo

http://neronek.geoblog.pl/
https://www.facebook.com/neronek

neronek

Re: Filipiny - W poszukiwaniu 8 cudu świata

4
neronek pisze:Witam
Gorąco Was zaprasza na moją foto-relację z podróży po tym jakże pięknym kraju :
na początek coś o mnie :)
Od 2004 r kiedy to pierwszy raz zwiedziłem ja i mój plecak Azję a były to Chiny moja przygoda z tym fascynującym kontynentem świata trwa do dziś .
Po Chinach była bajecznie kolorowa Tajlandia kraina tysiąca uśmiechów i miliona smaków do której zawsze
powracam jak do swojego domu .
Następnie zobaczyłem biedną ale jakże miłą Kambodżę ze wspaniałą i dumną kulturą oraz cichy
spokojny pełen zieleni Laos .
W kolejnych latach był Wietnam ogromnie różniący się kulturowo i smakowo potem była Malezja
do której jakoś dziś nie pałam większym entuzjazmem ale to chyba temat na długie godziny oczywiście przy piwie .
Zwiedziłem także mało dla mnie ciekawy i najbardziej sterylny kraj na ziemi jakim był Singapur .
Wpadłem na noc do Macao ale jakoś szczęścia tam w kasynach nie miałem .
Hongkong także nie powalił mnie na nogi .
Ale za to Birma .Pamiętam jak wróciłem do kraju dopiero po paru miesiącach zatęskniłem za tym krajem
a szczególnie za tym ludźmi , chociaż podróżowanie jak i jedzenia tam jest wręcz ekstremalne .
No i w końcu teraz odnalazłem ten mój ósmy cud świata to Filipiny !
do którego wracał będę nie tylko myślami ale i samolotem oczywiście jak tylko Bozia da i zdrówko i kasiorkę .
Pewnie zastawiasz się dlaczego właśnie Filipiny ?
Przeczytaj moją foto-relację z tego miejsca a sam jak wierzę zrozumiesz a może i nawet ty
zostawisz tam cześć swojej duszy , bo z pewnością ducha dostaniesz od nich na pewno i to na zawsze .
To najwspanialsi ludzie jakich kiedykolwiek poznałem !

neronek

Obrazek


Część 1 ( 4 ) Filipiny Północne Banaue , Sagada , Batad

Od zawsze marzyłem o Filipinach .
Każdy wciąż mi mówił Darek ty ciągle te Indochiny ?
Teraz gdy skusiłem się na tani bilet kupiony już listopadzie 2013 cena 1600 zł w dwie strony , nie mam już wyjścia .
Cena dobra czasu dużo a więc tylko ułożenie planu podróży i w drogę ....
Zadzwoniłem do mojej najlepszej koleżanki w podróżach Marzeny Kuś i mówię jej wiesz mam bilet na Filipiny , nareszcie odpowiedziała
No tak ale nic nie wiem o tym kraju , wiem tylko że ma 7000 wysp i co dalej ..
Marzena powiedział mi tylko jedno Pamilacan .
Pytam jej co to jest Pamilacan , mówi mi to mała wyspa otoczona rafami a na niej prawdziwa filipińska wieś i że wspaniali ludzie tam mieszkają .
Zaczynam szukać najpierw na mapie , nie ma takiej .... w Googlach map , jest rzeczywiście maleńka .
Nie wiedziałem tylko że to właśnie tam odnajdę swój raj na ziemi .
O tym wszystkim opowiem Wam w dalszej części relacji .
Przy pomocy znajomych , różnych forach .blogów , ustaliłem w końcu plan mając nadzieję że wypełni się chociaż w 90%

Termin od 04.03 - 29 .03 .2014
Trasa :
Bydgoszcz - Poznań - Dublin - Abu Dhabi - Manila - Banaue - Sagada - Banaue -Batad - Banaue - Manila - Cebu - Tagbilaran -
Baclayon - Pamilacan - Baclayon - Bohol - Tagbilaran - Cebu - Puerto Princesa - Sabang - El Nido - Puerto Princesa - Manila - Abu Dhabi - Dusseldorf - Berlin - Bydgoszcz

Spakowany w drogę , do Poznania .
Na lotnisko czeka na mnie samolot Ryanair do Dublina nie wiem jeszcze że spotka mnie na dzień dobry a może raczej na do widzenia coś bardzo nie miłego .....



1 – Poznań:

Jestem w Poznaniu na lotnisku 2,5 godziny wcześniej, a więc idę spokojnie sobie na jakąś kawkę, siadam.
Czekam aż będę mógł podejść do odprawy, w końcu idę, a tu Pani z Ryanair mówi mi,
że muszę mieć wydruk biletu, a nie ten odebrany od nich e-mail. Nigdy nie leciałem tym cholernymi liniami.
W Azji latałem tanimi liniami Air Asia, Tiger Air itd...
Ale tam wystarczył tylko paszport, a tu... mam tylko 10 minut na wydruk biletu.
Panicznie szukam jakieś kafejki z drukarką, ale na lotnisku oczywiście nigdzie nie ma kafejki z drukarką
jakby byli w zmowie! Zrobienie odprawy on-line na automacie jest niemożliwe, pomimo że
jest on na monety, ale oczywiście nie działał. Idę do biura Ryanair – nie chcą mi zrobić wydruku biletu!
Podchodzę do biura LOT, ale babsko strasznie nieuprzejme mówi mi wprost, że "mnie to nie obchodzi,
jestem z LOT-u!"
Minęło 10 minut... muszę wybulić 320 zł!!!
Czuję się, jakbym na koniec – a raczej na początek – dostał kopa w dupsko...
Ot, taka nasza Polska właśnie.

Żegnaj, Polsko! Żegnaj Europo !

Obrazek


2- Dublin:
Etihad Airlines – lot do Abu Dhabi

Po tym jak niemile pożegnałem się z moją Polską, czas spędzić noc na lotnisku w Dublinie.
Idę się kimnąć tam, gdzie wszyscy opisują, że jest w miarę dobrze: terminal 1 na 1 piętro
obok McDonald's są wygodne fotele, ale zajęte :(
Jest jednak jeden wolny. Staram się zasnąć, ale nic z tego...
I tak zamiast spać całą noc, wiercę się, raz nogi na plecaku, potem plecak pod głową...
W mordę jeża – 2 w nocy... 4 rano... No nareszcie coraz bliżej do 8. Koło 6-tej odprawa
– bagaż nadaję do Manili.
Ale wcześniej transfer w Abu Dhabi.
Wsiadam w samolot emirackich linii lotniczych Etihad, bo tymi liniami właśnie przylecę na Filipiny
i wylecę do Polski (10 kg + 30 kg). Pierwszy raz lecę Etihad, siedzenia wygodne z TV,
masa filmów, muzyki, gier, podgląd z kamer pod pokładem samolotu,
miła obsługa, piwko free, winko free, no to Neronek... fruuuuuu.
Siedzę przy oknie, obok mnie dwa wolne miejsca, ale się wybyczę :)
Kapitan lotu się przedstawia itd... Nagle słyszę i widzę w ekranie modlitwę Allah Akbar... upss,
Boże, gdzie ja i czym ja lecę? Ale spoko, wszystko było OK.

Obrazek


Obrazek


3 – Abu Dhabi – lotnisko:

Przyleciałem.
Jestem na tranzycie w Abu Dhabi.
Już teraz Wam powiem, że dowiedziałem się od kolegi Pawła, z którym widziałem się w Manili na browarku
(on leciał do Chin, ja do Cebu), a informacja jest taka, że dla Polaków od 28 marca zniesiono wizy do Indonezji !
A więc bilety do Azji będą musiały być tańsze niż teraz – poczekamy, zobaczymy.
Na lotnisku od razu rzuca się w oczy masa ludzi z różnych stron świata,
to jedno z największych transferowych lotnisk na świecie.
Jednak jakoś nikt nie chce zostać w Abu Dhabi :)
Ja chyba wiem czemu, a Wy?
Każdy traktuje to lotnisko jedynie jako transfer do innych krajów.
Na lot do Manili muszę czekać w transferze 7 godzin, o 2 w nocy mam lot.
Słyszałem, że jak lot trwa dłużej niż 5 godzin, dostanę kupon na jedzenie.
Tak właśnie się stało – znalazłem gościa, który rozdawał takie kupony.
No tak, ale do wyboru nie mam zbyt wiele, a więc idę do McDonald's: dają mi frytki,
burgera i colę, ale to miłe, że dbają o pasażerów. Jest też taki punkt, gdzie wszyscy
doładowują swoje telefony, ale gniazdek jest za mało.
I tak sobie czekam, chodzę, siadam, wstaję... Jest godz 1-sza, czas już iść...
Ścisk, tłoczno, oj będzie sporo ludzi. Już witam się z Filipińczykami –
sporo ich leci do Manili, a samo lotnisko jest małe.
Jak widać obsługa ma wielki problem, ale znając bogatych Arabów coś tam wymyślą.
Siedzę już w samolocie. Mam lecieć 7 godzin
– tym razem wszystkie miejsca są zajęte.
Łykam tabletkę na sen, bo w końcu trzeba się wyspać, a droga przede mną jeszcze długa.
W Manili mam być o 15, a o 20 autobus do Banaue (10 godzin!).
Jak widzicie więc trasę mam dość ekstremalnie ciężką, ale co robić jak się ma bilet za 1600 zł,
to nie można wybredzać.
Zasypiam...
Do zobaczenia w Manili...

Obrazek


4 – Manila:

Manila na dzień dobry : - Filmik



No to nareszcie jestem – Welcome Filipiny!
Jestem tu pierwszy raz i już teraz powiem Wam, że nie ostatni.
Ale o tym potem. Przyleciałem na terminal 4, skąd latają także Air Asia i Tiger Air.
Lotnisko jest okropne, małe, brudne itd. Zresztą w Manili są 4 terminale odlegle od siebie
na jakieś parę kilometrów, np. z terminalu 3 na 4 jedzie się jeepneyem jakieś 10 minut.
Dlatego warto przed przylotem i odlotem sprawdzić, z którego terminalu macie swój lot.
Od razu idę wymienić $ – kurs nie jest najlepszy: 1$ – 44 peso.
Wychodzę z lotniska, muszę się dostać na autobus do Banaue liniami Ohayami.
Nie daję się nabrać na taxi spod lotniska – wiem, że na zewnątrz dalej od lotniska
złapię nie za 500 peso a za 300 peso i tak właśnie jest. Wsiadam do białej taxi – starej rozklekotanej Toyoty.
Gościu po chwili automatycznie zamyka drzwi, dziwne uczucie – pytam po co?
Odpowiada mi, że dla bezpieczeństwa, ponieważ będziemy jechać przez jakieś niebezpieczne dzielnice.
Jak się potem okazało (Manilę zwiedzałem przez 3 dni), byłem tam, gdzie nigdy jeszcze
nie widzieli białasów i nigdzie nic złego mnie nie spotkało, ale oczywiście mogło być różnie.
Po 40 minutach (bo były korki) dojechałem na "dworzec autobusowy" Ohayami.
Hmm... dworzec to za dużo powiedziane: 3 stojące obok siebie autobusy i stara rozwalająca się budka z kasą
Kupuję bilet za 450 Peso i o godz. 21-szej mam autobus do Banaue.
W Banaue mam być o 6 rano. Plecak wrzucam do bagażnika autobusu i w drogę oblukać Manilę...
Doszedłem do jakiegoś nocnego marketu ulicznego, kupuję coś z grilla na patyku:
wygląda mi to na jakieś świńskie flaki, nawet zjadliwe – 10 peso (70 gr).
No tak, ale do grilla trzeba wypić jakieś piwko i tu robi się problem, zresztą jak się potem
okazało podobnie było w większości miast i wiosek na Filipinach.
Początkowo wydawało mi się, że oni nie kumają tego, że białasy kochają piwo,
jednak po czasie stwierdzam, że braki piwka na ulicznych straganach to efekt ubóstwa
– ich po prostu nie stać na piwo. Wolą rum za parę groszy 0,5 l – 4 zł i to 80% alk.
Trafiam do jakiejś rozwalającej się budki z chipsami, zabezpieczonej metalową siatką
– uff, jest zimny San Miguel.
Mają tylko dużego – 1 litr – myślę sobie: o kurczę, dam radę?
Siadam sobie na krawężniku przy tym sklepiku, bo oczywiście krzesełek nie mają.
Też tego nie kumam – dlaczego? Od razu robi się koło mnie małe zbiegowisko:
otóż okazało się, że jestem w dzielnicy tzw. "slumsów".
Pytają mnie, co ja tu robię, skąd jestem, że tutaj nigdy nie było białasów.
Lekki dreszcz mnie przeszedł, ale co tam.
Widać, że ludzie są mili, nie widziałem w nich żadnej agresji, a jak powiedziałem im, że jestem z Polski,
to od razu zrobiło się miło i wesoło.
Powtarzali wciąż, że Jan Paweł II i że oni kochają go do dziś. No tak, ale czas wracać.
Jest godz. 20. Zabłądziłem...
Tak tak, proszę się nie śmiać: uliczki tutaj są ciemne, raz szerokie, raz wąskie, pełne biegających
na boso brudnych, niczyich dzieci.
Niektóre z nich już nawet śpią gdzieś na szarych brudnych chodnikach, przykryte jakimiś szmatami.
Rozdałem im kredki i farbki do malowania, może chociaż trochę pokolorują sobie te swoje biedne,
szare dzieciństwo.
Za godzinę mam odjazd autobusu, a ja... nadal nie wiem, gdzie dokładnie jestem.
Ale skąd ma się przyjaciół spod budki z piwem, jeden z nich widział mnie wcześniej przed sklepikiem,
cierpliwie czekał, aż dokończę browarka, a że miał swoją rikszę i wiedział gdzie jest Ohayami Bus,
to nie zastanawiałem się wiele. Po 20 minutach byłem na dworcu.
Dałem mu 50 peso (3,50 zł) i już spokojnie siedziałem w autobusie.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


5 – Banaue:

Jest 6 rano, autobus szczęśliwe dojechał do Banaue.
Towarzyszka mojej podróży, Rosjanka Katia, oj ta to mogła wypić – Żubróweczka
jej smakowała, aż w końcu to ja zasnąłem, a ona... ona MP3 słuchała.
Przystanek w Banaue jest zaraz przy punkcie informacji turystycznej, gdzie wszyscy
wychodzą i kupują bilet – opłatę klimatyczną za 20 peso. Biorę plecak, idę w dół do centrum.
Widać je już z góry. Katia też idzie, potem znika mi jak kamfora,
ale że Banaue to małe miasteczko, bez problemu później się odnajdujemy.
Od razu jestem zachwycony widokami i miejscem. Banaue – kocham takie klimaty – oj, będzie dobrze! :)
Banaue to praktycznie jedna długa ulica, gdzie w centrum na placu stoją kolorowe jeepneye i masa tri–cyklów.
Wkoło mały market. Na dole w jednym z budynków jest market, gdzie kupicie wszystko:
od szczotki do zębów po mięso i balut.
No tak, ale jest wcześnie rano – 6:30 i pomimo niespania już drugi dzień od wyjazdu z Polski, nie zamierzam
jednak nocować w Banaue, ale jechać dalej do Sagady.
Pytam się, który jeepney jedzie do Sagady.
Okazuje się, że jest jeden, ale czeka aż się wypełni chętnymi. Już jednego mają – mnie.
Dowiaduję się, że po 2 godz. będę miał przesiadkę w Bontoc na innego jeepneya.
Kupuję bilet do Bontoc – 150 peso + 80 peso do Sagady, wrzucam plecak na dach jeepneya i idę na kawę, ona zawsze
z rana jest najlepsza. Koło 8 rano już siedzę w środku –
ja, dwóch Francuzów, Włoch z Włoszką i Serbka –
jedziemy... Ale czad – pierwszy raz w życiu jadę takim cackiem :)
Po 15 min. już jest wesoło.
Francuzi i ich koleżanka Zofia to wesołe duszki, a ja też nie odbiegam od takich klimatów,
a więc otwieram swoją Żubrówkę i mój kieliszek nietłukący z bambusa i zaczynamy śpiewać
różne piosenki.
Nawet "Panie Janie"... po polsku, francusku, włosku, serbsku, aż w końcu dołączyli do nas lekko wstydliwi
Filipińczycy, wesoły jeepney jedzie dalej...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


6 – Bontoc:

Po dwóch godzinach w Bontoc musimy przenieść się do innego jeepneya.
Wsiadamy i wszyscy razem jedziemy w tym samym kierunku – do Sagady.
Tym razem ja i Zofia siadamy na dachu...
O kurczątko, chyba za mocno zaszalałem – miałem pietra.
W końcu mało nie ważę, a rzuca jak na diabelskim młynie.
Zakręt za zakrętem... oooooo nie nie... tupię mocno nogą w dach i schodzę do środka,
nie chcę na początku mojej przygody z Filipinami dzwonić do Generali – wolę śpiewać z nimi na dole.
Zofia jednak dzielnie wytrzymała 2 godziny na dachu.
Godzinę przed Sagadą widzimy daleko w przepaściach kompletnie rozwalony autobus linii Florida,
gdzie 4 tygodnie wcześniej zginęły 24 osoby, pamiętam to smutne wydarzenie jeszcze z TVN 24.
Góry tutaj są ogromne, a drogi kręte.
Wszędzie istnieje ryzyko, że albo jakiś kamień spadnie, albo to my spadniemy z nim w ogromną przepaść.
Lepiej nie patrzeć w dół...

Obrazek


7 – Sagada:

Po 4 godzinach od Banaue jestem w Sagadzie.
Muszę od razu zaznaczyć, że jak dla mnie Sagada jest dużo ciekawszym miejscem
na nocleg niż Banaue – dlaczego?
Postaram się Wam to wytłumaczyć w dalszym ciągu mojej relacji.
Biorę plecak z dachu, każdy z naszego wesołego jeepneya się żegna i każdy idzie w swoją drogę szukać noclegów
, ale wszyscy wiemy, że wieczorem gdzieś się zobaczymy, bo przecież Sagada to nie miasto,
ale maleńka wioska.
Nikt z tubylców nie stoi koło nas z kartkami ofert na nocleg – dziwne...
bo w Azji południowo-wschodniej miałbym już chyba z 10 ofert, a tu nic.
No dobrze, zaczynam szukać noclegu. Wchodzę do puktu informacji turystycznej.
Pani poleca mi jakiś nocleg za 1000 peso, że fajny.
Ja jej mówię: no nie nie, kobitko, ja jestem z Polski, szukam tańszego, ale że od 2 dni po wylocie z Polski
nie spałem, to też nie chciałbym nocować w jakiejś dziurze.
Po chwili zastanowienia się mówi mi, że jest taki na górce, z fajnym widoczkiem
za 650 peso, WC, TV, AC i że czyściutko.
Idę tam – to Valley View Inn, oglądam pokój, bez dłuższego zastanawiania się biorę!
Naprawdę bardzo czysto, zresztą sami zobaczcie, i widok z tarasu przepiękny.
Biorę prysznic – woda ciepła :) Uf, jak fajnie... dwa dni męczarni i w końcu na miejscu!

Teraz mogę już powiedzieć: WELCOME Philippines!

Rozpakowałem cały plecak, wszystkie prezenty z Polski, czekolady gorzkie zawinięte sreberkiem
wytrzymały trudy podróży – ani trochę się nie rozpuściły.
Flaga i szalik z Polski także w dobrym stanie :)
Kredki, farbki, mydełka jabłkowe z Biedronki itd...
Pewnie myślicie – po co ja to targałem?
Taki już jestem: zawsze przy wylocie z Polski zabieram pamiątki i rozdaję je w czasie podróży
biednym ludziom, ulicznym dzieciakom biegających boso na ulicach.
To miłe widzieć uśmiech na twarzy tych ludzi, wiem że nie przelewa im się, że ciężko harują na życie,
dlatego to dla mnie takie ważne!

Obrazek


Obrazek


8 – Sagada – Echo Valley i podziemne przejście między
jaskinią Lumiang i Sumaging z przewodnikiem:

Wykąpany idę oglądać Sagadę. Aby nie marnować cennego czasu, idę najpierw do Echo Valley,
gdzie na skałach wiszą trumny, w taki sposób ludzie z plemiona Ifugao chowali zmarłych.
Najpierw przechodzę obok kościoła, potem przez cmentarz, aż w końcu dochodzę ścieżkami
do miejsca, gdzie wiszą trumny i jakieś doczepione do nich krzesło,
dziwne jest to miejsce, jakbym był w jakimś matriksie.
Potem jeszcze widziałem podobne trumny w drodze do jaskiń, ale o tym powiem Wam potem.
Wieczorem zaczynam szukać jakiejś nocnej knajpki z muzyką i piwkiem, a tu...
nic, totalnie nic!
Nie wierzę, ale też i nie daję za wygraną i szukam dalej.
Po chwili patrzę: jest na górce mały baraczek z zamkniętymi futrynami oknami, oblepiony zdjęciami reggae,
ktoś wchodzi, idę za nim, a tu... Hello Darek!!!
No proszę – wesoły jeepney zajechał do baru:)
Wszyscy już tam byli, też dużo się naszukali, aby w końcu znaleźć jeden i tylko jeden night bar w Sagadzie.
Siadam koło Włochów, zamawiam piwko Red Horse – 60 peso za 0,5 l, jest muza, jest piwo, są przyjaciele,
jest cool, aż tu nagle...
Pod okna baru na krótkim sygnale podjeżdża policja, barman w popłochu gasi światło
i gestem palca na ustach ucisza wszystkich.
Ciszzzzzzaaaaaaaa... patrzę na zegarek – jest 23:30 – o co chodzi?
Nie kumam...
Po chwili barman zapala świeczki na stole i mówi, że zero muzy :(
No tak, ale wesoły jeepney musi śpiewać dalej.
Wpadłem chyba na genialny pomysł. Wyciągam swój telefon, kładę go na stół, włączam MP3
i już wszyscy się cieszą – nawet barman był zadowolony, a ja jeszcze bardziej, bo oprócz Adeli
czy M. Buble posłuchali naszej polskiej muzy. Balkanica podobała się chyba najbardziej :)
No tak, ale nawet telefon ma swój koniec – bateria się wyczerpała.
Czas spadać. Żegnam się z przyjaciółmi: See you...
Idę spać – rano w planach jaskinie i 3 godziny czołgania się się po śliskich jak mydło skałach,
wdrapywania się na nie, ale całe szczęście z przewodnikiem.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że będzie to dla mnie najbardziej ekstremalna wyprawa
w nieznaną ciemność ogromnych jaskiń Sagady.
Nie wiedziałem też, że o mało nie zostałbym tam na stałe w małej dziurze, a swoje buty gdzieś w drodze zgubię
... Ale o tym za chwilę...
Rano wstałem już o 7 – tak tak, nie jestem z tych co śpią do 12-tej.
Nie wyobrażam sobie, jak można tak gnić do południa. Idę szukać wyprawy do przejścia między
jaskinią Lumiang i Sumaging, ale tylko z przewodnikiem. W Sagadzie są dwa takie punkty dla turystów.
Pierwszy – ten przy rynku – największy punkt informacji turystycznej ma niezbyt dobre ceny.
Idę dalej, w dół jakieś 300 m po prawej stronie jest biały, niewielki budynek,
gdzie pytam się o cenę takiej wyprawy: Single? Yes. 1200 peso za 3 godziny z przewodnikiem.
Nie nie, to proszę mnie dokooptować do grupy. OK, ale musisz tu stać i czekać, jak ktoś będzie
zamawiał wyprawę, to wtedy się załapiesz, OK? OK.
Pogoda dziś piękna – słońce od rana, błękitne niebo, nie wiem, jaka temperatura, ale 26 st. to pewnie jest.
Kupuję wodę – 1 litr za 30 peso. Siadam na schodach, nogi wyciągam na ulicę, bo dość wąsko
i jak kot w Słońcu grzeję swoje ciało – jest fajnie :)
Długo nie czekałem – podchodzi dwóch Kanadyjczyków. Yes! Yes! Jun Calestino z synem – Kanadyjczyk,
ale urodzony Filipińczyk.
Idziemy do jaskiń z przewodnikiem Carlo, na koniec mam zapłacić 400 peso – to super cena :)
Dochodzimy do jaskiń – wcześniej parę fotek przy wiszących trumnach, z niektórych z nich
wystają kości... upssss..., są tam duże i maleńkie drewniane trumny –
to miejsce jest dużo ciekawsze od Echo Valley. Idziemy dalej w dół, coraz ciemniej.
Carlo zapala lampę naftową. Wszyscy idą gdzieś dalej, my skręcamy w jakąś wąską szczelinę –
robi się coraz ciaśniej, nagle wąska i głęboka dziura w skale. Carlo wchodzi tam pierwszy, zarzuca linę.
Kanadyjczycy pierwsi wchodzą – strasznie wąsko, nie dam rady. Oni już są na dole, teraz ja...
Patrzę w dziurę – o w mordę jeża: 3 m w dół na linie, nieeeee, ja przecież mam prawie 100 kg!
Jak ja przecisnę się przez tę chyba 60 cm dziurę? Wtedy myślę sobie: kurcze ile ja mam w pasie???
Ale dość tego – jedna noga już weszła, druga też, rękami trzymam się liny, pomału przeciskam
się w dół, aż nagle – kurczę blade, nie mogę dalej, na biodrach i na brzuchu się zatrzymałem...
Jun ciągnie mnie za jedną nogę, Carlo za drugą – nie lada ubaw ze mnie mieli, ale mi do śmiechu nie było,
już miałem się cofać, ale udało się – prześliznąłem się! Uffff...
Brzuch sobie lekko podrapałem, a portki trochę pękły, ale szczęśliwy byłem, że już jestem w jaskini.
Nie wiedziałem jeszcze, że to tylko pryszczyk w porównaniu z tym, co mnie czeka dalej...
Patrzę w górę na tą dziurę, ale ze mnie poeta :)
I mówię sobie: No cóż, Neronek, nie masz już powrotu, musisz iść dalej...
Idę dalej... Nie będę Was zanudzał, co gdzie i jak było dalej.
Powiem Wam tylko: było ciężko, nawet buty zgubiłem, ale oczywiście Carlo cofnął się z lampą i je odnalazł.
Były wspinaczki na linach, ślizganie się na dupsku po mokrych kamieniach, były nietoperze,
które obsrywały mnie, chyba tylko na szczęście, i były cudowne, piękne, błyszczące raz w złocie,
raz w srebrze stalaktyty i stalagmity.
Takie cuda widziałem pierwszy raz w życiu.
Po 3 godzinach drogi podziemną rzeką, dość płytką, doszedłem do centrum jaskini, gdzie znajdują się
chyba najpiękniejsze stalagmity.
Ogromne, złote, błyszczące wkoło naturalne baseny pełne zimnej, ale krystalicznie czystej wody.
Wszędzie widać turystów – to ci, którym nie chciało się tu dotrzeć okrężną drogą jak ja, ale zeszli w 30 minut,
praktycznie nie męcząc się wcale.
Ale za to ja byłem cały w skowronkach, szczęśliwy że udało mi się przejść jaskinię cało, choć z
małymi zadrapaniami na brzuchu i kolanach a także rozwalonymi portkami, ale się udało!
"Jasność, widzę jasność" – krzyczę, ale nikt nic nie kuma, o co mi chodzi, no bo niby skąd :)
Wyszliśmy razem z przewodnikiem na zewnątrz. Piękne Słońce nadal świeciło, niebo było błękitne,
a pola ryżowe w tym Słońcu wyglądały tak pięknie zielono, jak wielkanocna trawka, a na niej świąteczny
zajączek.
Szczęśliwy mówię wszystkim, że stawiam kolejkę, teraz idziemy na zasłużonego Sam Miguela.
I tak minął kolejny dzień w pięknym miasteczku Sagada.
Po powrocie do hoteliku od razu prysznic. Po drodze spotkałem Zofię –
mówi mi, że wraca właśnie z masażu i że za jedyne 300 peso – 23 zł – i to aż 2 godziny!! Katrin –
bo tak miała na imię masażystka –
bardzo dobrze masuje :) I że masaż filipiński podobny jest do szwedzkiego –
no tak, z tym że ja nie znam ani tego, ani tego. Mówię jej że tajski, laotański to znam, że jest fajny.
Zofia mówi mi, że tajski jest za bardzo ugniatający, że ten jest łagodny.
Oczywiście, że idę po takim dniu koniecznie!
Jak się okazuje, w Sagada jest tylko jedna masażystka – to właśnie Katrin.
Uwierzcie mi, ugniatała mnie tak delikatnie, że byłem chyba w siódmym niebie, równe 2 godziny
razem z masażem głowy. Po wyjściu czułem się, jak nówka nierdzewka, jak nowo narodzony –
to było mi potrzebne!
Wieczorkiem wpadłem ponownie do znanej mi już knajpki reggae i znowu ten sam scenariusz –
nie będę go opisywał, bo już wiecie, co i jak. Rano czas się pakować –
jest niedziela, 6:30 msza święta, ludzi w Sagadzie dużo więcej. Jeepneye czekają na placu –
czas wracać do Banaue.
Kupuję bilet, jest tańszy Sagada – Bontoc – Banaue: cena 40 + 120 peso.
Będę tęsknił za klimatem tego pięknego spokojnego miasteczka. Do zobaczenia, Sagado.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


9 – Banaue – powrót:

Po 4 godzinach, z przesiadką w Bontoc, dotarłem ponownie do Banaue.
Jeepneye kończą i zaczynają swoje kursy na placu w Banaue.
Biorę plecak, idę do już wcześniej przeze mnie ustalonego miejsca noclegu, do
Peoples Lodge and Restaurant.
To dość duży hotelik, ale lekko obskurny – za pokój z czystą pościelą, z lekko zniszczonym
WC, bez okien, płacę 600 peso (40 zł). No tak, ale nie mam większego wyboru –
w Banaue są jeszcze inne hoteliki, ale ceny to 1000 peso.
Zresztą, ten jest nawet fajny, bo ma piękny, duży taras z widokiem na całe Banaue i dużą restaurację.
Podają tam chyba najsmaczniejsze posiłki, jak potem zauważyłem przychodzili na nie nie tylko ci,
którzy nocowali tutaj, ale także goście z innych hotelików.
Ceny nie są niskie jak na Filipiny, śniadanie to koszt 150 Peso.
Do wszystkiego podają fioletowy ryż. Zastanawiałem się, czemu ma taki nieciekawy kolor.
Teraz już wiem: to jest czarny ryż – jeżeli go filtrujemy będzie miał kolor fioletowy.
Ja tam wolę ten tajski, kleisty :)
W Banaue nigdzie nie kupicie piwa większego niż 0,33 ltr (50 peso).
Smażona ryba + ryż to koszt 170 peso, czyli nie tak tanio.
Lepiej udać się 200 m na plac i kupić za jedyne 30 peso hamburgera (nawet zjadliwy)
lub coś z grilla za 10 peso, albo pączka (od 5 do 10 peso), smaczne.
A dla smakoszy jaj polecam balut – najlepiej ten 7-dniowy.
Smakowałem go w El Nido, ale o tym opowiem Wam potem.
Zastanawiałem się wcześniej, w jaki sposób mam zobaczyć Batad i wodospad Tappiya.
Początkowo chciałem samemu tak normalnie z kopyta iść do Batad i chyba tylko zmęczenie
długą podróżą z Polski (2 dni), a także obolałe kości z włóczęgi po jaskiniach Sagady,
każą mi wykupić za 500 peso wyprawę od godz. 8:30 do 16–tej.
Zresztą, nie będę się już męczył – tak sobie początkowo myślałem, ale jednak nie,
dostałem kolejnego kopa .

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


10 – Batad – pola ryżowe i wodospad Tappiya:

Najpierw dojechaliśmy busem do punktu skąd wszyscy idziemy do Batad.
Patrzymy w dół, w stronę Batad – ogromna mgła. No tak – myślę sobie – dupa blada, nic z tego,
widoków pięknych pól ryżowych nie zobaczę, ale przewodnik się śmieje i uspakaja nas,
że będzie wszystko OK!
Jest godz 9.30. Schodzimy w dół i tak ciągle w dół i w dół... po 30 min. myślę sobie:
jak będę wyglądał wracając ?
Po chwili mgła osiada, oczom naszym ukazują się przepiękne pola ryżowe, ale przewodnik mówi nam,
że to nie są jeszcze te najpiękniejsze. Idziemy dalej i dalej w dół...
Aż w końcu z góry widać maleńką, spokojną wioskę, otoczoną polami ryżowymi i cudowny widok –
to właśnie jest Batad. Schodzimy do wioski.
Mały odpoczynek, dwie osoby mają plecak – będą tu nocować. Jest tam parę noclegów,
wszystkie są u rodzin.
Pytałem o ceny – od 300 peso za noc. Jest szkoła, jest też kościół i widoki takie, że zaczynam żałować
tego, że nocleg mam w Banaue, a nie tu w Batad.
No tak, tylko ten pomykający szybko czas sprawia, że gdybym tylko miał go więcej,
z pewnością zostałbym tu na minimum dwie noce.
Mam dla Was, kochani, radę: nie warto nocować w Banaue, ale właśnie tutaj, w Batad.
Warto trochę się pomęczyć z plecakiem, ale gwarantuję, że będziecie zadowoleni z pobytu w Batad!
Po małym odpoczynku idziemy dalej, tym razem dróżkami dzielącymi pola ryżowe.
Dopiero tam czuje się tę wielkość pól ryżowych. Od razu przypominam sobie moje ukochane
miejsce na Ziemi – Yangshuo w Chinach.
Co jakiś czas widać pracujących ludzi sądzących zielony ryż – strasznie ciężka to praca, ciągle w błocie.
Cisza tu, jak makiem zasiał – a raczej ryżem zasiał.
Piękną soczystą zieleń widać dopiero, jak Słońce mocniej zaświeci, wtedy robi się jak w bajce...
A my idziemy dalej, raz w górę, raz w dół do wodospadu Tappiya, więcej w dół, niż w górę –
aj, będzie ciężki powrót...
Po 30 min. docieramy do wodospadu – z daleka wygląda na duży, z bliska chyba jest jeszcze większy.
Jest tam bardzo miło i tak świeżo pachnie przyrodą, to właśnie od dzikiej zieleni
porośniętej na skałach obok spływającego wodospadu. Raczej nikt się nie kąpie –
zimna woda, jednak tak krystalicznie czysta, że wypiłbym ją, jak smok wawelski Wisłę.
Posiedziałem, odpoczywałem na kamieniach pod wodospadem, wsłuchując się w szum wodospadu Tappiya.
Nie chciałem myśleć o tym, że w drodze powrotnej będę szedł 2-2,5 godz. ciągle w górę!
Pytam więc przewodnika, czy może jest w okolicy jakiś śmigłowiec? Zapłacę!
Gościu bardzo sympatyczny, chudy jak tyczka, śmieje się od ucha do ucha i daje mi duży kij do podpórki.
No kurczątko, że też nie pomyślałem o tym wcześniej...
Nie oglądam się za siebie, idę śmiało do góry, śmigłowiec i tak nie przyleci.
Pytałem się dyskretnie przewodnika, ilu białasów poległo tutaj w tych przepaściach,
bo stromo tutaj jak diabli, odpowiedział mi po cichu: 8 osób.
Wystarczy mała nieuwaga, małe zachwianie i lecisz chłopie w dół... albo kobieto lecisz w dół.
To nie są żarty, trzeba uważać. Ale też nie można przesadzać, ważne są dobre buty,
bo tutaj kamień na kamieniu i dużo humoru, bo to sprawia, że nie czujemy trudów zmęczenia podróżą –
to najlepsze lekarstwo. I tak doczołgałem się do punktu wyjścia, a tam nadal mgła.
Wsiadamy w busa, jedziemy z powrotem do Banaue. Jest godzina 15-ta.
No tak, ale na drodze raz są roboty drogowe, a raz jakieś kamienie wtoczyły się na drogę, trzeba czekać...
Nagle widzimy wypadek – młody chłopak leży nieprzytomny na drodze pełnej kamieni...
Drugi zwija się z bólu, ich motor jest roztrzaskany.
Kierowca i przewodnik wyskakują na pomoc z busa.
Podbiegam i ja im pomóc. Zakrwawiona twarz chłopaka nie daje odznak życia.
Przewodnik bierze go za ramię, ja za nogi i ostrożnie kładziemy go do busa.
Dwóch Niemców i reszta osób w busie robi dla niego miejsce.
Dzwonią gdzieś do najbliższej wsi – tam jest podobno jakiś lekarz.
Po 10 minutach słyszę, jak chłopak odzyskuje przytomność, ale strasznie krzyczy –
widać, że z bólu. Uspakajają go wszyscy, ale to nic nie daje. Zaczyna się rzucać –
to pewnie taki szok.
Zbliżamy się do wsi, skąd zabierają chłopaka dalej... Uff – myślę sobie –
całe szczęście, że żyje! Po 16-tej dojechaliśmy szczęśliwe do Banaue.
Na dziś starczy wrażeń – idę coś wciągnąć na ruszt, ale wcześniej mocna kawa.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


11 – Banaue – Ostatni dzień, Banaue View Point i plemię Ifugao:

Dziś już ostatni dzień – pomału czas żegnać się z północnym Filipinami.
Wstałem dziś koło 8 rano – generalnie jestem z tych, co wstają z kurami, nie potrafię spać dłużej niż do 8-ej –
to dla mnie maks.
Poszedłem na rynek, nie chciałem zjeść śniadania w hoteliku, ale usiąść gdzieś, wypić czarną,
mocną kawę i zagryźć pączkiem. Zauważyłem, że takie filipińskie cukiernie mają tutaj duże wzięcie.
Ludzie kochają tutaj pączki, ciastka, bułki...
Prawdziwego naszego chleba niestety nie ma, są jedynie różnego rodzaju tosty, których nie cierpię.
Kawę kupuję gdzieś na rynku. Siadam sobie pod jakąś strzechą, popijam kawę, zagryzam pączkiem.
Ot, takie dziś mam śniadanko...
Aż nagle patrzę, a obok mnie jest kosz-spłuczka, gdzie żujący
tzw. betel (taki dopalacz – liść palmowy z wapnem i czerwonymi pestkami palmy)
wypluwają kulturalnie do kosza to, co przeżuli. No tak, ale czemu teraz tu przy moim śniadaniu.
Ale dobrze że jest kosz, bo w Birmie betel wypluwają dokładnie wszędzie –
ulice, chodniki, dworce są zaśmiecone czerwoną śliną.
Jest 9–ta rano. Idę do góry schodami, skąd przyjechałem do Banaue, aby sprawdzić czy bilet powrotny,
który już wcześniej kupiłem w Manili (450 peso) jest ważny.
Podchodzę do drewnianej, starej budki. Autobus linii Ohayami już tam jest, pokazuję bilet.
Pani mówi mi, że wszystko OK i że mam tu być o 19-tej.
Dowiaduję się także, że w autobusach tych jest Wi-Fi i jak się potem okazało, nawet nieźle pomyka.
No tak, ale czasu mam dużo. Oddaję w hoteliku do przechowalni swój bagaż za friko.
Biorę tricykla – taki motorek, którym jeździł Hans Kloss – za 50 peso.
Wsiadam, jadę w górę na View Point obejrzeć najstarsze na świecie, 2000-letnie pola ryżowe i
spotkać się z plemieniem Ifugao – gospodarzami tych ziem i pól.
Droga jest bardzo dobra, ciągle w górę, ale po asfalcie, po 20 minutach jestem na miejscu.
Witają mnie ludzie z plemienia Ifugao. Siadam sobie koło nich.
Wiem, że żyją z białasów, a że białasów tam dziś jak na lekarstwo, daję im 20 peso,
a potem na koniec jeszcze 20 peso.
Robię sobie z nimi parę fotek, pan gra mi na fujarce, znaczy się na swojej drewnianej fujarce
coś tam gra :) Idę na taras i siadam z wrażenia na dupie – ale widok, w mordę jeża!
Piękne miejsce!
I tak sobie siedziałem chyba ze 2 godziny.
Czasami mgła przykrywała pola, a czasami Słońce oświecało soczystą zieleń pól ryżowych –
żyć, nie umierać! Rozleniwiłem się troszkę, nie chciało mi się iść tam na pola ryżowe, wolałem oglądać je z góry.
Dość już nachodziłem się w Batad.
Czas wracać do Banaue. Pomału zaczynam schodzić w dół – no, to to ja lubię:
asfalt, piękne widoki i tylko spokojnie w dół sobie schodzę.
Po drodze spotykam pana z dzidą z plemienia Ifugao – zostały mu tylko 3 zęby, ale dzielnie się trzyma.
Dalej wchodzę do przydrożnego sklepiku, kupuję zielone mango, siadam, rozmawiam sobie z ludźmi
generalnie o wszystkim...
Jeszcze tylko kupuję jakieś drewniane małe figurki strugane przez starszego dziadka przy ulicy,
smakuję suszoną kawę i dalej...
Tak po 3 godzinach jestem ponownie w Banaue.
Ostatki w Banaue: o godzinie 18–tej kupuję ostatniego w Banaue San Miguela, siadam na tarasie
w hoteliku, ostatnie spojrzenia na pola ryżowe... Biorę plecak, idę schodami do góry.
Autobus Ohayami już czeka, nawet dwa, bo jak się okazało dostawili drugi.
Wsiadam, jest godz 19–ta, rano o godz. 5-tej mam być w Manili.
Do zobaczenia w Manili...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Koniec cz 1

Część 2 ( 4 ) Filipiny Centralne - Cebu , Bohol , Tagbilaran , Baclayon , Pamilacan

12- Po 9 godz jazdy z Banaue wreszcie jestem w Manili na dworcu autobusowym Ohayami .
Podróż przebiegła spokojnie choć raczej nudno spałem całą drogę ...
Jest 5 rano słońce pomalutku i nieśmiało zaczyna wychodzić na dzień .
Razem z Hiszpanem i jego świeżo upieczoną żoną bierzemy białe taxi .
Uzgodniliśmy 300 Peso kierowca trochę kręcił nosem ale nie miał wyjścia .
Ja jadę na terminal 4 skąd dalej liniami Tiger Air polecę do Cebu ,
oni zakręceni jak słoik od dżemu , nie kumają z jakiego terminalu ich samolot odlatuje .
W Manili są 4 Terminale odległe od siebie o parę km
Dlatego ważne jest aby wcześniej dowiedzieć się z jakiego
terminalu odlatuje Wasz samolot .
Najgorsze terminale bez klimy itd to 4 i 1 :
Terminal 4 / Air Asia , Tiger Air /
Terminal 1 / Etihad , Emirates , China , Quatar /
Terminal 3 / Pacyfic / to nówka nierdzewka czysty z pełną klimą itd.. /

Po 20 min dotarliśmy do terminalu 4 wysiadam płacę 100 Peso ,
jak się okazuje oni jadą dalej na terminal 3 .
Lukam na bilet o której mam lot ?
No tak dopiero 12.10 , po chwili dowiaduje się , że jednak jeszcze dłużej bo 15.30
Ok , ale co mam zrobić z bagażem , na terminalu nie ma przechowalni !
W końcu w jakimś biurze proszę o zgodę aby zostawić bagaż płace im
50 Peso zadowoleni :) uff ja także .
O godz 10 umówiłem się na terminalu 3 z Pawłem
Polakiem który chciał się ze mną zobaczyć
Wracał właśnie z Mindanao a o 14 miał lot do Chin .
Jest 7 rano idę w stronę jakiegoś bliżej nie znanego mi marketu ulicznego
Wcześniej przed mostem stoją jeepney , skąd potem udam się na terminal 4 zobaczyć się z Pawłem .
Dochodzę do ulicznego marketu oczom i uszom nie wierzę ...
hałas smród spalin , masa dosłownie masa kolorowych jeepney .
Idę sobie gdzieś środkiem ulicy , dziwne się czuję ... myślę sobie :
Welcome Manila Neronek !
Nie spotkałem nigdzie białasów miałem wrażenie że jestem tam tylko ja jeden .
Aparat na szyję i w drogę ... to właśnie jest przygoda i to właśnie kocham :
tropikalne owoce , warzywa mało mi znane , ludzie śmiejący się do mnie ,
każdy chce aby zrobić mu fotkę ...
Czy nadal macie jakieś wątpliwości dlaczego zawsze w podróże wybieram się sam ?
Koło 9 wsiadłem w jeepnay płacę 5 Peso , 10 min i dojechałem do terminalu 4 .
Właśnie wylądował samolot z Pawłem , znaliśmy się jedynie z Facebooka .
Chcieliśmy opuścić terminal 4 i iść gdzieś na zewnątrz na jakieś zimne piwko .
No tak ale to nie jest takie łatwe musielibyśmy sporo czasu stracić aby gdzieś chociaż
przy ulicznym sklepiku usiąść i porozmawiać .
Postanawiamy zostać na terminalu , tym bardziej że Paweł miał duży plecak ,
jest gorąco a tutaj jak już pisałem jest nowy ładny klimatyzowany terminal .
Siadamy kupujemy puszkowego zimnego San Miquel 0,33l 40 Peso , jeden potem drugi ....
sporo dyskutowaliśmy o Filipinach .
Paweł jest już rok w podróży , szczęściarz :)
Zakochany w dalekich południowych Filipinach w Mindanao .
Sporo się od niego dowiedziałem , za rok jak Bozia da zdrówko i kasiorę chciałbym także
zobaczyć Mindanao łącząc swoją podróż koniecznie z Pamilacan Island .
No tak ale czas szybko płynie , tak samo jak to nasze zimne San Miquel ....
czas wracać na terminal 3 .
Wracam do pkt skąd przyjechałem wsiadam w pierdzącego jeepney i po 15 min jestem na lotnisku .
Jeszcze mała czarna kawa , odbieram plecak idę na odprawę ...
Jak się okazuje w Manili są zniesione opłaty lotniskowe bynajmniej nie ma ich na
terminale 3 i 1 / tylko na międzynarodowe loty /
Wsiadam w Tiger Air i lecę do Cebu...
Lot tak szybko minął że nawet nie zdążyłem oka zmrużyć .
Wysiadam z samolotu jest godz 17 szybko opuszczam lotnisko szukam Taxi ,
ponieważ ostatni prom do Tagbilaram mam o 18.35 a biletu jeszcze nie mam .
Zaraz przy wyjściu staję w długiej kolejce do białej taxi .
Spoko nie było przekrętów , każdy mówi gdzie jedzie i dostaje bilecik z nazwą miejsca dokąd się udaje
Zaraz po wejściu do Taxi kierowca sam włącza Taxometr .
Po 25 min jestem w porcie Cebu .
Kierowcy płacę 200 Peso , zatrzymał się przy kasie biletowej a więc nie miałem problemów z zakupem
biletu do Tagbilram.
Wybieram Oceanjet od razu kupuję powrotny na 17 .03 godz 7.30 rano , płacę 400 +400 Peso .
Szczęśliwy że udało mi się zdążyć na czas idę do portu .
A tu kontrola za kontrolą jak na lotnisku , muszę wykupić opłatę portową 25 Peso + 50 Peso
za bagaż siadam i cierpliwie czekam na prom ....
jakiś niewidomy zespół przygrywa tak głośno że uszy więdną .
Jest już ciemno wsiadam do promu uff za 2 godz będę w Tagbilaram mam tylko
nadzieję że jakiś nocleg tam znajdę ....

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


13 - Tagbilaran:
Do portu w Tagbilaran dopłynąłem około godz 21–szej. Od razu wsiadam w tricykla, ustalam cenę 50 peso.
Wiem, że powinienem tylko 20 peso, bo centrum jest blisko, ale jest tutaj ciemno jak w... wiecie jak.
Proszę kierowcę, aby znalazł mi jakiś dobry nocleg w centrum do max 600 peso.
Kręci głową, że będzie ciężko. Wsiadam, jedziemy...
Jeden za 700 peso – brak miejsc, jest i drugi, ale chyba zabiłem ich śmiechem: za taką dziurę 1200 peso!
Idę do następnego... jest, no tak, 850 peso – drogo!
Zauważyłem, że nie mam już większego wyboru –
w końcu jadę, lecę, płynę aż z północy z Banaue, to już 27 godzin podróży – lekko mam już dosyć...
OK, nie mam wyjścia – zostaję na noc tutaj. Pokój jest duży, z dużym łożem, z łazienką, TV, AC. Biorę prysznic, jest już 22:30 i idę w miasto...
Generalnie nic ciekawego – ulice puste, ciemne.
Znalazłem w końcu coś z grilla, jakiś kurczak na patyku za 10 peso mały, za 30 peso większy kawałek.
Siadam, proszę o piwko. No bo jak – grill bez browarka? Pani się śmieje, że nie mają piwa... What!?
Tłumaczy coś, że za rogiem jest sklep – idę, jest... Uff, kupuję San Miguela.
Wracam, siadam na jakimś połamanym, plastikowym krześle – nareszcie kolacja.
Wracając do hotelu patrzę, a tu za rogiem jest mała kafejka internetowa –
obskurna, ale w końcu pierwszy raz od 7 dni mam kontakt ze światem.
Patrzę w kompa i oczom nie wierzę, co ten Putin wyrabia...
Będzie III wojna światowa ? Wracać, nie wracać... Wkurzyłem się.
Na razie to ja idę spać. Zobaczę, co jutro dzień przyniesie.
Jutro płynę na maleńką, rajską wysepkę pełną wiejskiego klimatu i rajskiego uroku, ale to jutro...
Dobranoc.

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


14 - Baclayon:

Z Tagbilaran do Baclayon pojechałem jeepnayem koło 9-tej rano, 10 peso, 15-20 minut.
Baclayon to stary, zabytkowy, kamienny kościół z 1724 roku, spory bazar i mały port,
skąd koło 11-tej odpłynę na maleńką wyspę Pamilacan.
Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że to właśnie Pamilacan będzie moim numerem 1 na Filipinach!
Po przyjeździe do Baclayon miałem sporo czasu, a więc udałem się dokąd?
No pewnie, że tam, gdzie jest co zjeść – na bazar.
Kupiłem jakiegoś kurczaka z curry, a raczej z kościami tego kurczaka i curry.
Tutaj na Filipinach jedzenie jest podobne do tego w Birmie czy Indiach.
Kurczak podawany jest z kością, która wcześniej przed smażeniem jest tłuczona na parę części.
Twierdzą, że tylko wtedy kurczak jest smaczny... Hmm... no może coś w tym jest.
Tylko to ciągłe cyckanie tego kurczaka jest denerwujące.
A czas sobie płynie banalnie, tik-tak...
No tak, aż nagle widzę, że ktoś mi macha i krzyczy do mnie: Hello Darek!
To był Jojo, czyli Jojomar Mijos – Filipińczyk, student mieszkający na Pamilacan, z którym umówiłem
się tutaj w porcie, aby płynąć na wyspę.
Podchodzę bliżej, patrzę na Jojo, pantofelki wydziergane w tygryska.
Myślę sobie: ladyboy, zresztą i tak wcześniej wiedziałem o tym, ponieważ namiary do niego,
a raczej na wyspę Pamilacan, na której na plaży ma on dwa bungalowy, dała mi Marzena –
koleżanka z podróży po Tajlandii. Marzena – masz u mnie browarka na Khao San w Bangkoku :)
Pozwólcie, że tutaj na chwilkę się zatrzymam:
Nie jestem homofobem, uważam się za osobę bardzo tolerancyjną i nie rozumiem tych,
co tak bardzo nienawidzą takich osób jak Jojo czy innych, jemu podobnych.
Zawsze powtarzam: homofobię się leczy i moim takim lekarstwem dla tych osób byłby samodzielny,
ale nie na koszt Państwa, co najmniej 4-miesięczny pobyt np. w Tajlandii lub Indiach w rodzinach,
w których mieszkają ludzie o innej orientacji seksualnej. Rada moja jest taka: "nie zaglądajcie innym
do łóżka, ten problem da się wyleczyć".
No dobrze, wracamy na ziemię, a raczej do morza południowochińskiego, a jeszcze ściślej do wody.
Jojo zaprowadza mnie do bangki – to taka filipińska łódź z bocznymi pływakami,
które pomagają utrzymać łódź w czasie dużych fal. Wrzucam plecak do bangki, którą pokieruje brat Jojo – Denis.
Płynę sam, ponieważ Jojo zostaje w Tagbilaran na uniwersytecie do piątku.
Potem na weekend wraca do domu na wyspę. Jojo ma 5 braci i 2 siostry i wspaniałą mamę
Elizę i tatę Enasa, ale o nich opowiem Wam potem.
Za łódź płacę 1500 peso, ale już w dwie strony, płynę 1,5 godziny. W oddali widać już maleńką Pamilacan –
okrągła wyspa z pięknymi plażami, białym piaskiem, palmami, bananami, kokosami, rafami,
gdzie gwiazdy i rozgwiazdy spadają z nieba, a rybki Nemo są dokładnie wszędzie.
Woda jest czysta jak kryształ, ale najpiękniejszy jest sam wiejski filipiński klimat Pamilacan.
Mieszka tutaj parę rodzin. Hodują kozy, chude krowy, kury, świnie i koguty –
jak przystało na Filipiny – są wszędzie! Zielona trawa sprawia, że za chwilę zwariuję.
Nie wiem, co wybrać: plaża, trawa...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Oj, ja naprawdę jestem w raju!!

Obrazek


15 - Pamilacan – rajska maleńka wyspa z wiejskim klimatem i cudownymi mieszkańcami:

RAJ.
Każdy go widzi inaczej, ale gdy większość z nas zamknie na chwilę oczy i powie sobie słowo raj, widzi –
no właśnie, co?
Białe lub złote plaże z błękitnym, ciepłym morzem z palmami schylającymi się leniwie ku plaży itd...
I ja właśnie taki raj znalazłem.
To maleńka, okrągła wyspa otoczona pięknymi rafami, jakich nigdy wcześniej nie widziałem, białym jak mąka babuni piaskiem, pięknymi palmami, cudownymi muszlami na plaży.
Ale przecież w raju można mieszkać, żyć.
To właśnie tutaj jest ta prawdziwa filipińska wieś, jest tu wszystko –
od świń przez kozy, krowy, a kończąc na kogutach.
To wszystko znajduje się na pięknej, zielonej trawie, na której rosną wielkie palmy i małe domki
zbudowane z liści bambusa. A w nich... najwspanialsi ludzie, jakich dotychczas spotkałem!
Nie będę Was zanudzał, jak wyglądał każdy dzień pobytu w moim raju, ale uwierzcie mi – było bosko!
Jak już wcześniej pisałem, bungalow był nowy – jak wyglądał, sami zobaczcie.
Za noc płaciłem tylko 850 peso (60 zł). Uwaga: wliczone było także śniadanie i obiad.
Zawsze był deser, banany, arbuz, ananas...
I kawa w termosie cały dzień, no i woda do picia. Eliza, mama Jojo, bardzo miła Pani,
codzienne z Enasem (jej mężem) przynosili mi na plażę pod taki szałasik śniadanie i obiad.
Owoce morza – tutaj przyznam się, że nie jestem ich fanem –
były codziennie, ryba smażona, jakieś placki ryżowe z rybą.
Trochę głupio się czułem, dlatego poprosiłem ich, że chciałbym jeść u nich w kuchni razem z nimi w ich bungalow.
Oczywiście, że się zgodzili. Nie wiedzieli, że ja w kuchni to wariuję... Kocham gotować i kocham jeść.
Wieczorem powiedziałem Elizie: "Jutro zjecie śniadanie – takie nasze, polskie".
Bardzo się ucieszyli i pytali, co to będzie? Ja im spokojnie: zobaczycie rano, cierpliwości, kochani.
Mówię Elizie, aby na 8 rano w kuchni zostawiła mi: olej, 4 jaja (tylko nie balut),
cebula, pomidor, szczypiorek, sól – no tak, ale oni jej nie mają, ale mają sos sojowy – OK –
pieprz i coś z mięsa. I tu był problem: kiełbasy nie mają, kurczak i świnia są, ale surowe – lodówek nie ma.
Tymczasem jest już godz 21.
Wołam Enasa, Dexter i Jojo i idziemy do jedynego, małego sklepiku, gdzie już siedzi parę osób:
Ethna i jej córka, i kolega Dextera . Mówię im: no to co, po kieliszku? Idę po ostatki mojej żubrówki,
humor nam dopisuje, wódeczka – jak widzę – także... No tak, ale wszystko ma swój koniec... Żubrówka też.
Kolega Dextera poprosił mnie o pustą butelkę po Żubrówce – myślę sobie, no fajna pamiątka :)
Jest nas jakby coraz więcej, w końcu – jak się okazuje – na wyspie jestem z białych tylko ja.
Dzieciaki prawie mi na głowę wchodzą :) Przynoszę pod sklepik przywiezione upominki z Polski i jak
św. Mikołaj zaczynam rozdawać, a to mydełka jabłkowe (jabłka u nich nie rosną, a więc to tak, jak u
nas mydełko
ananasowe – są takie?), a to landrynki, zeszyty, długopisy, farbki itd...
Bardzo się cieszyłem z ich radości, a dzieciaki były tak szczęśliwe, że aż serducho mi z radości bardziej biło.
Miałem także w planach zostawić gdzieś w najpiękniejszym miejscu dużą flagę
Polski z orłem i dać ją komuś dobremu.
Przyniosłem ją z bungalow i od razu bez zastanowienia przekazałem ją Dexterowi.
Chłopak był chyba w siódmym niebie. Wiecie co zrobił? Ucałował ją i poszedł na chwilkę do domu.
Wrócił z drewnianą, ręcznie robioną kolorową rybą –
ściągnął ją ze swojej półki, ponieważ miała ślady lekkiego zużycia, ale to jest mało ważne.
Dał mi ją w prezencie. Nie będę ukrywał, ale miałem kluchę w gardle i łzy w oczach –
to był najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostałem: dlatego, że był to prezent dany mi prosto z serca.
Oni naprawdę żyją skromnie, ale serca to mają ze złota!
Denis z kolegą po chwili przynieśli filipiński rum. Oczom nie wierzę: 80% alkoholu!
Moja Żubrówka 40% wygląda przy tym jak... sami wiecie, jak...
Trochę się ucieszyłem, bo myślałem, że ten rum będziemy pić z kieliszka, ale oni robią takie drinki
z taką filipińską mirindą i wiecie co – jest naprawdę smaczne!
I tak sobie siedzimy przed sklepikiem, wesoło słuchamy muzyki z telefonów – raz oni słuchają muzę polską,
raz ja ich – filipińską.
Przesyłamy sobie MP3 przez bluetooth. Ja dostałem taką, którą potem ciągle w Filipinach nuciłem.
To "Esperanza" zespołu April Boy.
Jojo zasnął chyba po 3 drinku, Dexter z kolegą zabrali go do domu, ciężki miał ten tydzień –
szkoła go wykończyła, a wódeczka uśpiła :)
Na Pamilacan prąd jest tylko od 18–6. Największym problemem jest słodka woda –
niestety nie ma jej na Pamilacan. Dlatego muszą ją wozić aż 20 km z Baclayon, ale dzielnie sobie radzą.
Wstałem rano, otwieram drzwi od bungalow – Słońce już wschodzi. Jest tak pięknie, że chce się żyć.
Biorę ręcznik, okularki i idę do morza popływać. Czujecie to...
Wykąpany idę do kuchni Elizy zrobić nasze tradycyjne polskie śniadanie: jajecznica z pomidorami.
Patrzę, a tutaj już grupa dzieciaków czeka na mnie – dowiedzieli się, że będzie występ :)
Wszyscy z zaciekawieniem patrzą, co też im zgotuję na śniadanie...
Eliza oczywiście wszystko starannie przygotowała – na wyspie nie mają nawet butli gazowych,
palą tradycyjnie na ogniu podpalanym suchymi liśćmi bananowca.
Czułem się w kuchni, jak Makłowicz gdzieś w podróży. Jajecznica na pomidorach wyszła smaczna,
Eliza ciągle zastanawiała się, po co mi ten zielony szczypiorek?
Dopiero na koniec, jak nim posypałem jajecznicę, powiedziała aaaaaaaaa...
I tak wszyscy skosztowali: i ci w środku, i ci lukający z okienek i drzwi kuchni. A mnie zaciekawiła suszona,
wisząca w kuchni ośmiornica. Dexter dał mi ją posmakować, ale twarda... nie nie, ja dziękuję.
W ciągu dnia Ethny koleżanka przyniosła do wsi żywą, właśnie wyłowioną ośmiornicę –
obślizłe, wstrętne świństwo – jak można to jeść, jeszcze farbuje. Dowiedziałem się, że na wieczór
będzie ta właśnie ośmiornica i że usmaży ją Eliza.
Zjadłem, ale nie chciałem im robić zawodu, ja naprawdę nie lubię owoców morza, czułem się,
jakbym jadł jakiś masajski laczek z opon samochodowych.
Enas – ojciec Jojo i Dextera – powiedział mi wieczorem, żebym wstał wcześniej o godz. 7-ej,
bo pojadę z Denisem i jego kolegą na delfiny.
Ja tam wolałbym siedzieć na wsi, ale no dobrze, nie odmawiam.
Pytam, ile mam zapłacić: free, zero, nic... no jesteście kochani!
Rano wstałem i jak codziennie wykąpałem się w ciepłym morzu.
Przed bungalow czekała już Eliza ze śniadaniem, potem zaprowadziła mnie do łodzi, tzw. bangki,
gdzie już czekali na mnie Dexter z kolegą. Wsiadam – jadę na delfiny...
Ciężko było je zobaczyć – podobno nie zawsze ma się szczęście.
Ciągle płyniemy po błękicie morza i ciągle w stronę Słońca, ponieważ to dzięki promieniom słońca spadających
do morza znaleźć można pluskające się delfiny.
Mija godzina, dwie, koledzy coś do siebie mówią, ja im tłumaczę: słuchajcie, płyńmy wkoło wyspy,
nic się nie stało, pewnie delfiny mnie nie lubią, a zresztą ja już je widziałem parę razy w
Tajlandii, np. na Ko Phi Phi i po drodze na Ko Lipe.
Opłynęliśmy całą wyspę – to były przepiękne widoki. Tego dnia jeszcze bardziej pokochałem Pamilacan.
Dexter jednak nie dawał za wygraną i chciał płynąć dalej, ale stanowczo powiedziałem NIE –
płyńmy, chłopie, do domu – tam rum czeka.
Uśmiał się i po 3 godz. dopłynęliśmy do brzegu.
Dwie godziny potem Dexter podjechał skuterkiem i zabrał mnie na objazd wyspy na drugą część, tam, gdzie plaża
jest prywatna, gdzie stoi tylko jeden, wielki dom.
Jakiś bogaty gościu go wynajmuje podobno za 700 zł dziennie, myślę sobie: Boże, ja zapłaciłem za swój
bungalow jedynie 60 zł!!
Plaża tam jest piękna i totalnie bezludna – zresztą sami oceńcie, a w tym wielkim domu ani żywej duszy –
chyba z ceną przesadził. Na tej plaży znaleźć można wspaniałe duże, kolorowe muszle.
Po drodze z plaży napotykamy pana, który niósł w koszu czarne jeżowce –
widziałem je w morzu, ale zawsze bałem się je dotykać.
Tym razem wyciągnąłem jednego z kosza – dziwne uczucie.
Denis poprosił o jednego dla mnie, abym posmakował, nie no –
znowu jakieś owoce morza... OK, nie odmówiłem.
W środku jakaś taka żółta masa. Smakowało mi jak słona ikra – nie było to takie złe, podobno
właśnie tak się je je – na żywo.
I tak mijały dni jak z bicza strzelił, czas wracać.
Niedziela rano, spakowany otwieram drzwi bungalow, a tam... wszyscy, których poznałem.
Ale mnie zaskoczyli! Czekali na mnie, aby mnie odprowadzić do łodzi, którą odpłynę do Baclayon.
Idąc, po drodze wszedłem jeszcze do kościoła... Tak tak, tam na wyspie mają kościół, a obok kościoła są
ruiny twierdzy wojsk hiszpańskich Magellana.
Na plaży było mi smutno żegnać się ze wszystkimi – to były najpiękniejsze dni w moim życiu, poznałem
ludzi chociaż biednych, ale ze złotym sercem.
Obiecałem im, że wrócę do nich za rok, a ja nie rzucam słów na wiatr...

Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Powiedziałem im także, że zawsze będą w moim sercu... Kocham Was.
Z kroplą łzy w oczach odpłynąłem, machając im na pożegnanie...

a tutaj zapraszam Was do mojego kanału na You Tube na filmik z Pamilacan :



16 - Tagbilaran – Bohol:

Wróciłem z Pamilacan łodzią, tzw. bangką, płynąłem 2 godz. Nagle mocno zaczęło wiać.
Huśtało łodzią strasznie, a czarne chmury nad nami sprawiły, że miałem lekkiego pietra.
Widząc jednak uśmiech na twarzy Dextera uspokoiłem się...
Tylko czy ten uśmiech to taka osłona przed tym, co mogłoby się – nie daj Boże – stać, czy też może uśmiech
z tego, że widzi w moich oczach lekki strach? Szczęśliwie dopłynęliśmy do portu w Baclayon.
Dexter i Jojo zaprowadzili mnie do jeepneya, który właśnie podjechał.
Pożegnaliśmy się, obiecałem im, że wrócę na Pamilacan, że słów na wiatr nie rzucam.
Żegnajcie, przyjaciele!
Wsiadam do jeepneya i za 15 peso po 15 minutach jestem już ponownie w Tagbilaran.
Wiedziałem już, że znalezienie taniego noclegu na dobrym poziomie nie będzie łatwe, a że to tylko
jedna noc, wybrałem Miles Pension House w Tagbilaran – 850 peso.
Tutaj chciałbym powiedzieć, że generalnie noclegi na Filipinach to drugie, po wycieczkach,
najdroższe wydatki.
Można taniej, ale warunki wtedy są fatalne – wszystko zależy więc od Was, a raczej od waszego budżetu.
Zostawiam plecak i szybko szukam tricykla, aby dostać się do Corella Bohol:
do rezerwatu tarsierów, czyli najmniejszych ssaków z rodziny naczelnych na świecie!
Uzgodniłem cenę: w dwie strony 350 peso i po 30 min. byłem na miejscu. Kupuję bilet (50 peso) i jadę dalej jakieś 5 minut i już jestem na miejscu.
Dziś pogoda pochmurna, lekko mży deszczyk, ale że to dżungla, więc jest super.
Pokazuję bilet i razem z przewodnikiem idę szukać tarsierków.
Gościu wiedział, gdzie są – ja na pewno bym ich samodzielnie nie odnalazł.
Tarsiery to maleńkie i słodkie małpki, chociaż małpkami nie są. Mam być bardzo cicho –
podchodzę bliżej i bliżej... Nagle... pomału, jakby leniwie, otwiera jedno wielkie oko –
jak mnie zobaczył, to się lekko zląkł, takie miałem odczucie –
a ja przecież spokojny człowiek jestem.
Potem otwiera drugie oko – o kurczę, myślę sobie: on ma oczy większe od głowy :)
Dziwne zwierzątko, ale tak miłe, że chciałbym je chociaż wziąć na ręce, ale niestety nie można :(
Wiecie, że ET z filmu Stevena Spielberga to właśnie mała tarsierka?
Kończyny mają dokładnie takie same, z małymi kuleczkami zamiast paznokci.
I tak sobie robiłem zdjęcia, chodziłem i oglądałem je, były tam także te dopiero co urodzone maleństwa.
Po godzinie wróciłem do Tagbilaran.
Nie chciałem marnować czasu na czekoladowe wzgórza – naczytałem się sporo negatywnych opinii o nich,
a czasu przecież mam jak na lekarstwo. Dlatego popołudnie zostawiłem na zwiedzanie Tagbilaran.

Poszedłem na tradycyjne filipińskie Lechon Manok – czyli taki kurczak z rożna.
Smaczny, ale nie powalił mnie na nogi. Lepszy był ten, który zjadłem w Manili – Lechon Pork.
Jednak co świnia, to świnia, ale o tym opowiem Wam potem. I tak jakoś do wieczora chodziłem
leniwie po Tagbilaran oglądając port, z którego wcześnie rano wypłynę w drogę powrotną do Cebu.
Rano wstałem bardzo wcześnie – o godz 6-tej, ponieważ statek do Cebu miałem o godz. 7-ej, a że
do portu było blisko, więc udałem się pieszo.
Bilet już miałem kupiony wcześniej w Cebu – opłaciłem tylko 50 peso za bagaż oraz
15 peso Tax Port (opłata portowa). Odprawa jest pod ogromnym namiotem – tam siedziałem i
cierpliwie czekałem na statek do Cebu.
W końcu jest.
Pierwszym w tym dniu promem odpłynąłem do Cebu.
Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek


Obrazek
Chiny ,Hongkong , Macao , Tajlandia ,Wietnam ,Laos , Birma
Kambodża , Malezja ,Singapur , Borneo

http://neronek.geoblog.pl/
https://www.facebook.com/neronek

neronek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Filipiny”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 11 gości