Przyjeżdżając do Mongolii naszym celem był wyjazd z Ułan Bator tak szybko jak się da i zobaczenie Mongolii tak, jak nam się zawsze kojarzyła – wielkie przestrzenie, ciągnące się po horyzont stepy, jurty i nomadzi na koniach.
Zwiedzanie takiej prawdziwej Mongolii na własną rękę było dla nas niemożliwe. Wiele dróg nie jest oznaczonych na mapach, ciężko o jakiś punkt odniesienia i łatwo byłoby nam się pogubić. Wiedzieliśmy, że musimy poszukać kogoś, kto organizuje takie wyprawy i najlepiej jeszcze jakichś turystów, którzy chcieliby pojechać w tym samym kierunku co my, żeby obniżyć koszty (podzielić kwotę np. benzyny, noclegu, jedzenia na kilka osób, a nie tylko naszą dwójkę).
Mieliśmy niesamowite szczęście poznać pewnego Niemca, który zagadał do nas w hostelu, w którym spaliśmy. Między innymi wspomnieliśmy mu, że chcemy wybrać się na kilkudniowy wypad do centralnej Mongolii, ale cena, którą podali nam w hostelu nie wchodzi w grę („jedyne” 95 $/os. za dzień). On na to, że zna dziewczynę z Mongolii, która z mężem organizuje takie wyjazdy, skontaktuje nas z nią i na pewno się dogadamy. No i się dogadaliśmy:) Dla zainteresowanych dopiszemy szczegóły związane z ceną w wątku z informacjami praktycznymi o Mongolii.
DZIEŃ 1
Wyjechaliśmy z Ułan Bator punktualnie o 10:00. Undral z mężem odebrali nas z pod naszego hostelu (Khongor Guesthouse). Jechaliśmy UAZ-em, więc spokojnie zmieściliśmy się tam we czwórkę z zapasami jedzenia, kuchenkami gazowymi i naszymi plecakami. Pierwszym przystankiem był Park Narodowy Chustajn Nuruu, w którym zobaczyliśmy jedyne dziko żyjące konie na świecie – konie Przewalskiego. Swoją drogą jest ich już bardzo niewiele, zostały uznane za wymarłe, ale w latach 90’ rozpoczęto ich reintrodukcję właśnie na terenach Mongolii. W PN Chustajn Nuruu jest ich około trzystu, z czego my widzieliśmy sześć, juhuuu! Poza tym na terenie Parku zobaczyliśmy po raz pierwszy sępy i orły latające nad naszymi głowami. Później zdarzało się to często, ale i tak za każdym razem robiło na nas wrażenie i zadzieraliśmy głowy do góry:)
Z Chustajn Nuruu postanowiliśmy wyjechać inną drogą niż przyjechaliśmy… Było to dosyć ciekawe, taka droga na Olchon tylko z jeszcze większymi wybojami, które ciągnęły się w nieskończoność, jazda w górę i w dół między wzgórzami i tak przez dobre 5 godzin. Ale widoki to rekompensowały;) Plus piknik po środku niczego, wśród wzgórz i stad koni. Dla nas, mieszczuchów, to było coś!
Przed zachodem słońca dotarliśmy do wydm piaskowych w Mongolii centralnej, które chcieliśmy zobaczyć. Akurat zaczęło się robić pomarańczowo, obok nas stary Mongoł zrobił sobie przechadzkę z wielbłądami (przypadek? nie sądzę:)), więc skorzystaliśmy z okazji. Jedni jeżdżą po raz pierwszy na wielbłądach w gorącym Egipcie, czy Tunezji, a my jesienią po Mongolii. Dla nas super!
Jak już słońce zaszło i zrobiło się zimno, zawróciliśmy do jurt, w których zostawaliśmy na dwie noce. Zatrzymaliśmy się u rodziny nomadów, znajomych Undral i Ganzora. Zostaliśmy na początku poczęstowani jakimś dziwacznym smakołykiem, nie wypada odmówić, więc wzięliśmy kawałek na współkę. Okazało się, że jest to wysuszony kozi ser, taaaak capiący, że każde z nas wzięło po mini gryzie i szybko schowaliśmy resztę do kieszeni, że niby było takie pyszne i pochłonęliśmy to raz-dwa. Lubimy ser kozi, ale bez przesady:)
W środku każdej jurty jest piec, który rozpaliliśmy, żeby trochę się ogrzać, a Undral ugotowała dla nas ciepłą kolację. Nocą w jurtach było zimno, my z Olkiem spaliśmy w bluzach z kapturem (kaptur się bardzo przydaje!), każdy wciśnięty w dwa śpiwory. Minusem są masakrycznie twarde łóżka… jakby spało się na desce. Ale chcieliśmy poczuć klimat prawdziwej Mongolii, więc co tam łóżka!
DZIEŃ 2
Drugi dzień na szczęście spędziliśmy w większości poza samochodem, dużo chodziliśmy i grzaliśmy się na mongolskim stepie. Wybraliśmy się na 5-godzinny spacer z Undral do świątyń Erdene Hamba, które zostały odbudowane przez mongolską rodzinę, po tym, gdy sowieci zrównali je z ziemią.
Położone są one na wzgórzach, więc wdrapaliśmy się do góry i podziwialiśmy starą, mongolską architekturę i widoki:)
DZIEŃ 3
Po śniadaniu pojechaliśmy do dawnej stolicy Mongolii – Karakorum i mieszczącego się w niej klasztoru lamajskiego Erdenezuu chijd. Chociaż z wyglądu miejsce nie robiło na nas wielkiego wrażenia, dzięki historiom Undral mogliśmy więcej zrozumieć m.in. co oznaczają różne malunki w świątyniach, jak żyją mnisi i posłuchać trochę o Dalajlamie. Uczestniczyliśmy nawet w modlitwach mnichów, którzy zbierają się w Karakorum bardzo głośno wyśpiewując modlitwy ze starych książek zapisanych w języku tybetańskim. Zastanawialiśmy się jak to jest z tymi młodymi mnichami, czy „działają” oni na równi z tymi znacznie starszymi? I jak oni się w ogóle tam znaleźli? Okazuje się, że często ci chłopcy są sierotami, żyją na ulicy albo byli małymi „bandytami” i z własnej woli przychodzą do starszych mnichów prosząc o nauki. Nawet do takiego młodego mnicha mogą przychodzić ludzie z prośbą o modlitwę, jest on na równi ze starszyzną. W każdym momencie mnich może powrócić do życia „cywila”, ponieważ uważa się, że każdy powinien robić to, co czyni go szczęśliwym – jeśli mnich chce założyć rodzinę, droga wolna, woli zostać biznesmenem w UB, proszę bardzo.
Po mega ciekawej dla nas wycieczce po Karakorum, pojechaliśmy nad rzekę Orchon zrobić sobie przerwę na lunch. Po raz pierwszy widzieliśmy na stepach jakieś źródło wody i to nie byle strumyczek!
Jeszcze tego samego dnia jechaliśmy do drugiej rodziny nomadów, która mieszkała nad jeziorem Oogi. Z nimi udało nam się bardziej zakumplować i często wpadaliśmy podpatrywać co robią do jedzenia. Gdy po raz pierwszy weszliśmy do ich jurty, unosił się w niej dziwny zapach. Okazało się, że opalają kopyta krów, z których później będą robić galaretę na coś w rodzaju mortadeli. WHAAAAAT?! Życie nomadów było dla nas naprawdę fascynujące!
Później pani Mongołka zaczęła gotować jakąś potrawkę, dorzucając do piecyka raz po raz suchą kupę krów i koni, która nieźle się pali. Zwłaszcza na zimę Mongołowie zbierają całe mini-ciężarówki odchodów (bobki kóz też dają radę;)). Spróbowaliśmy też kilku mongolskich specjałów, m.in. ajrak, czyli sfermentowane mleko kobyły, które podawane jest na zimno, a latem jest czymś w rodzaju piwa dla Mongołów – piją je sobie jak my zimnego Leszka w upalne dni. Nie było złe, ale nie powiem, żebyśmy zakochali się w tym smaku. Zdecydowanie bardziej smakowały nam kawałki maślanego ciasta. W Mongolii wiele rzeczy jest robionych z mleka, które najczęściej brane jest od krów, koni, kóz i rzadziej od owiec. Nie powinno więc nas zdziwić, kiedy pani Mongołka zaczęła robić wódkę na bazie… krowiego mleka. W specjalnym naczyniu, skleconym z kilku kawałków blach dzieje się magia (zwana destylacją;)). Do wielkiego woka na dole wlewa się sfermentowane mleko, do misy na górze – zimną wodę. Gdy bulgoczące na ogniu, gorące mleko spotyka się z zimną wodą, skraplająca się para spływa rurką do dzbanka. Następnego dnia przekonaliśmy się jak smakuje archi, czyli mleczna wódka.
DZIEŃ 4
Ten dzień w całości spędziliśmy podpatrując życie „naszych” nomadów. Jeszcze przed śniadaniem, po porannej przechadzce do łazienki (czyli dziury w ziemi z trzech stron otoczonej kawałkami blachy:)) zaszliśmy do jurty Mongołki. Oczywiście od razu zaczęła nam nalewać różne napoje do miseczek – herbatę z mlekiem i solą, ajrak i oczywiście świeżo przyrządzoną archi. Jak my, Polacy, moglibyśmy odmówić? Undral powiedziała nam, że Mongołowie pijąc tę wódkę w zasadzie nie czują, że się upili, gorzej, gdy zamierzają po niej wstać. Podobno nie są w stanie zrobić wielu kroków albo od razu padają na glebę. He he, no ale my wypiliśmy tylko kilka misek. To znaczy Olo wypił, a mi wciśnięto ajrak i chlipałam sfermentowane mleko konia – nie mogłam przecież siedzieć bez michy w łapie. Wracając do archi – jest bardzo delikatna, w ogóle nie pali w gardło i stwierdziłam, że taką to ja mogłabym sobie czasem wypić. Przynajmniej człowiek się nie krzywi i nie szuka w pośpiechu jakiejś popity.
Po porannej wódce, „piwie” i w końcu śniadaniu, poszliśmy nad jezioro.
Później podpatrywaliśmy jak pani Mongołka doi krowy i konie.
A jeszcze później zapytano nas, czy chcemy pojechać z panem Mongołem do owiec i kóz. Jako, że owce to dla mnie prześmieszne i urocze zwierzęta to od razu krzyknęłam, że JACHAAA! Okazało się, że pojedziemy do nich motorem, więc miejsce było tylko jedno, a Olas widząc moją podjarę powiedział, że on sobie zostanie w jurcie. No to wskoczyłam na motor i pojechaliśmy. Nie do końca rozumiałam w sumie co będzie oznaczało „pojechanie do owiec i kóz”. Jechaliśmy i jechaliśmy, co jakiś czas przystając, żeby pan Mongoł wyciągnął mini lunetę patrząc na wzgórza. W końcu dostrzegł swoje stado owiec i pojechaliśmy w ich stronę. Okazało się, że będziemy je zapędzać w stronę jurt. Było najfajniej na świecie! Nomad wydawał specjalne okrzyki i walił w klakson, a owce na początku go olewały, bo przeszkadzał im w czillu na stepie. Kiedy skumały się, że to nie przelewki tylko serio muszą podnieść tyłeczki i zmykać to taaaaak śmiesznie beczały i biegły machając kuperkami. Zajęło to dobrych 40 minut, ale w końcu udało się je przepędzić dwa wzgórza bliżej – mission accomplished.
Nieprzeczytane posty
Na koniec pobytu w gerach „naszej” rodzinki postanowiliśmy z Olasem poczęstować ich żołądkową gorzką, którą przywieźliśmy z Polski. Wparowaliśmy więc do nich wieczorem, wódkę rozpracowali w bardzo szybkim tempie, pijąc ją jak zwykle z misek. Przyznali jednak, że mocna:) Później zaśmiewali się z naszych długich nosów, pytali co robimy, odpowiadali, że sami w życiu nie puściliby dzieci na taką wyprawę (rodzice – dziękujemy!), no i chichrali się. Tak też spędziliśmy ostatni, mongolski wieczór.
Poza tym co noc wpatrywaliśmy się w niebo, które było najpiękniejszym jakie w życiu widzieliśmy – droga mleczna i tyyyyysiące gwiazd, cudo.
Następnego dnia wracaliśmy już na przedmieścia UB, gdzie Undral i Ganzor nas przenocowali, a nazajutrz odwieźli na pociąg do Chin. Mamy jeszcze sporo historii o tym jak właściwie żyją nomadzi, jak urządzają swoje gery i kiedy przenoszą się w inne miejsce - zapraszamy na bloga:)
Pozdrawiamy!
Agata&Olo
Tego dnia spełniło się też moje marzenie – wsiadłam na mongolskiego wpół-dzikiego konia i pojechałam na step. Co prawda jeszcze będąc w domu, w Gdyni, moje marzenie wyglądało trochę inaczej – miałam być ja galopująca na koniu, przemierzająca bezkresne stepy, a tymczasem byłam ja podrygująca w ni to stępie ni to kłusie, a przede mną pan Mongoł trzymający na sznurku mojego konika. No nieco rozbiegło się marzenie z rzeczywistością, ale jak Undral uświadomiła mnie, że konie w Mongolii nie są zbyt łagodne, a w zasadzie bardziej dzikie to stwierdziłam, że whatever, wolę być asekurowana. Przy okazji jazdy konnej zagoniliśmy z panem Mongołem ponownie owce i kozy, jeszcze bliżej jurt. Nie powiem, przeżycie jedyne w swoim rodzaju!
Re: Mongolskie stepy | październik 2015
2Na koniec pobytu w gerach „naszej” rodzinki postanowiliśmy z Olasem poczęstować ich żołądkową gorzką, którą przywieźliśmy z Polski. Wparowaliśmy więc do nich wieczorem, wódkę rozpracowali w bardzo szybkim tempie, pijąc ją jak zwykle z misek. Przyznali jednak, że mocna:) Później zaśmiewali się z naszych długich nosów, pytali co robimy, odpowiadali, że sami w życiu nie puściliby dzieci na taką wyprawę (rodzice – dziękujemy!), no i chichrali się. Tak też spędziliśmy ostatni, mongolski wieczór.
Poza tym co noc wpatrywaliśmy się w niebo, które było najpiękniejszym jakie w życiu widzieliśmy – droga mleczna i tyyyyysiące gwiazd, cudo.
Następnego dnia wracaliśmy już na przedmieścia UB, gdzie Undral i Ganzor nas przenocowali, a nazajutrz odwieźli na pociąg do Chin. Mamy jeszcze sporo historii o tym jak właściwie żyją nomadzi, jak urządzają swoje gery i kiedy przenoszą się w inne miejsce - zapraszamy na bloga:)
Pozdrawiamy!
Agata&Olo
Re: Mongolskie stepy | październik 2015
3Polecam Wam przyjrzeć się bliżej projektowi One Beer in Mongolia howgh
Nic co ludzkie nie jest mi obce
tutaj możesz zobaczyć, czym się zajmuję.
tutaj możesz zobaczyć, czym się zajmuję.